Le roi est mort!


Recenzja "Czarodziejów" Lva Grossmana:
 „Le roi est mort!” Król jest martwy. Umiera konkretnie pod koniec książki. A czym władał? Można by go określić „panem życia”. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, przed kim stoją nieograniczone możliwości? Kto w wieku kilkunastu lat dostaje wszystko, o czym tylko można zamarzyć? Jest nasycony materialnie i posiada nadprzyrodzone zdolności?
Mam wrażenie, że Lev Grossman próbuje powiedzieć, że człowiek, gdy dostaje wszystko czego pragnie, zaczyna się nudzić. Oczywista oczywistość, która wyziera z każdego zdania, a co więcej, tragiczne wydarzenia mają za zadanie zobrazować, że z takiego przesytu nie wynika nic dobrego. Zwykłe „co za dużo to niezdrowo” rozpisane na kilkaset stron.
„Czarodziejów” definiuje się jako „dark fantasy”, mroczną baśń. Rzeczywiście, nie można jej odmówić surowości, brutalności i mroku. Ale z całą pewnością uroku już tak.
Cała powieść została przeprowadzona na dwóch płaszczyznach.
Pierwsza obejmuje akcję i świat przedstawiony, które są z resztą oba bardzo rozległe. Całość zamknięta jest w czterech księgach-etapach całej historii. Wszystkie są zapisem nadzwyczajnych zdarzeń z życia głównego bohatera, Quentina Coldwater’a. Narracja chociaż pierwszoosobowa nie jest prowadzona stylem dziennika czy pamiętnika. Wszystko to ma przypominać opowieść przy kominku po latach, jakkolwiek dość gwałtownie urwaną, bez wyraźnej puenty czy zakończenia. Jednak jako osoba rozmiłowana w soczystym języku, czuję pewien  niedosyt i pragnienie dookreślenia wszystkich postaci, stworzeń i scenerii.
Opowieść jest krzyżówką pomysłów zaczerpniętych z popularnych powieści fantasy ostatnich lat. College dla czarodziejów Brakebills jest oczywistym zapożyczeniem z Harry’ego Pottera. Autor się nawet zbytnio nie wysilał. Jedynemu przeobrażeniu uległ system edukacji, który został zamieniony na amerykański college, z całym jego systemem bractw i egzaminów.  No i nomenklatura.
Lev Grossman to trochę autor z lśnieniem. Co jakiś czas doznaje przebłysku geniuszu. Jest nim dla mnie niewątpliwie cały wątek zamiany w gęsi i lotu przez pół świata na Antarktydę. Niesamowita wyobraźnia i wykorzystanie wiedzy na temat tego gatunku ptaka powoduje, że zaczynam się zastanawiać, czy autor nie był kiedyś rzeczywiście gęsią.
Fillory wraz z jego bogatą menażerią jest widzianą w krzywym zwierciadle Narnią. Tyle, że tu zaczynają się rzeczy, które prawdziwie mnie irytują. Do grona baśniowych stworów, uświęconych przez setki lat tradycji i kilka mitologii, autor nieco na siłę moim zdaniem, wprowadza stwory wymyślone przez siebie. Często ich nie nazywa, a jedynie w chwiejny sposób opisuje swoją wizję. Za przykład może służyć dość dziwna  walka przeprowadzona przed grobowcem mitycznego barana Embera, w której biorą udział bohaterowie pierwszoplanowi oraz dwa stwory bliżej nieokreślone. Wprowadzenie tak oryginalnych postaci wymaga samo w sobie soczystego opisu. Nie wystarczy określenie, że cos było wysoką na dwa metry fretką, ale w zasadzie to nią wcale nie było. Tak piszą niedoświadczeni autorzy w początkach swojej kariery, a nie starszy dziennikarz The New York Times’a. 
Miejscem, które mnie autentycznie zafascynowało w całej powieści było Nigdynigdy. Jest to przestrzeń między czasami i światami, rodzaj cichego miasta, które składa się z placów otoczonych kamienicami, z których każdy posiada własną fontannę. Zbiorniki wodne natomiast, są portalami między światami. Pomysł oryginalny i diabelnie dobry. Kamienice natomiast pełne są książek, jak stare antykwariaty. Cała kraina jest tajemnicza i kusząca. Momenty, w których jest ona miejscem akcji powodują, że mam ochotę znaleźć najbliższą fontannę i zwiedzić ten świat.
Postać najbardziej wyrazista, a jednocześnie budząca moją niechęć okazuje się być głównym eksploratorem Nigdynigdy. Penny posiada naturalny talent do przenoszenia się do niej. W swoich szkolnych czasach wędruje po niej, starając się ustalić, kto ją zamieszkuje i jakie ma właściwości. Wreszcie samo miasto postanawia się nim zaopiekować i okaleczony Penny (pozbawiony dłoni, czyli bezużyteczny jako czarodziej) zostaje wpuszczony do jednej z kamienic, w której znika na zawsze. Wątek tej postaci jest równie interesujący, co samo miasto. I pomimo antypatii, jaką żywię dla tego indywiduum, doceniam ją. Zarówno z czysto literackiego punktu widzenia jak i tego, że jest jedną z niewielu postaci u Lva Grossmana, które mają pewną iskrę i zdolność życia własnym życiem.
Czarodzieje
Swoją budową cała opowieść przypomina mi fabułę Gry Endera, Orsona Scotta Carda. Po spełnieniu głównego celu postawionego przed nim, bohater szuka sobie nowego celu. Takie zjawisko wydaje mi się kolejną wymuszoną rzeczą. Trochę na zasadzie finału finałów, autor dorabia zakończenie całości, zamiast pozostawić czytelnika w lekkim niedosycie, niepewności, która nieco irytuje, ale też pozostawia przyjemny posmak. Co za dużo to nie zdrowo – nie jest dobrze przyprawiać czytelnika o mdłości z przejedzenia. Jakkolwiek końcówka ma w sobie pewne pozytywy, lepiej by wyglądała w rozwinięciu jako druga część książki niż zakończenie. Rozwiązanie wszystkich zagadek, które następuje dobry rozdział przed końcem książki w zupełności by wystarczyło. Wszystko, co jest później to jedynie rozważania pseudofilozoficzne zakorzenione w realiach świata przedstawionego.
Druga płaszczyzna powieści to sam bohater i jego przeżycia. Momentami mam wrażenie, że autor w młodości zaczytywał się Cierpieniami Młodego Wertera. Quentin jest wiecznie nieszczęśliwy i niemalże do samego końca książki nie znajduje ukojenia. A gdy się już to dzieje, to okazuje się, że tak de facto umiera w nim wszystko, co stanowiło jego wcześniejszą osobowość. Zostaje zabite przez samotność, ból, pychę i cierpienie. Bohaterowi wszystko przychodzi łatwo i to poniekąd jest jego przekleństwem. Sprawdza się jako czarodziej, realizuje swoje dziecięce marzenia, przeżywa wielką miłość z wzajemnością.
Król  życia umiera, gdy traci jedyny sens jaki kiedykolwiek miał. Samotny i opuszczony staje się zimny i obojętny. Opisy jego działań na ostatnich kartach książki przywodzą na myśl pustą skorupę bez ślimaka. Zapewne chcąc nieco pocieszyć czytelnika, na sam koniec autor pozostawia furtkę, wedle której bohater zyskuje możliwość odbudowania swojego „ja”. Jednak wydaje mi się to dość sztuczne i wymuszone. Jednocześnie jakby przypominając sobie, że to wymyślił, ale nigdy nie dokończył, autor wywleka na wierzch kwestia specjalizacji czarodziejskiej bohatera. Która nie zostaje wcześniej odkryta. Ogólnie rzecz biorąc, nie rozumiem, po co autor wprowadza to kryterium względem czarodziejów. Nie ma ono żadnego wpływu na akcję i jest jedynie wątpliwej jakości ozdobnikiem, zaniedbanym i nierozwiniętym. Niestety, ale nie można być trochę w ciąży.
Alice jest dla mnie jedną z bardziej interesujących postaci tej książki. Po jej tragicznej śmierci, aż do samego  końca, mam nadzieję, że był to jedynie ponury żart i ta niepozorna istotka odnajdzie się gdzieś w akcji. Jest to twór wielokrotnie złożony, stanowiący dla mnie zagadkę. Pozornie jest ostoją spokoju, jednak wszystko, co robi, pokazuje, że targają nią przeróżne pragnienia i emocje. Jest perfekcjonistką i w sytuacji najbardziej kryzysowej okazuje się być ostatnią nadzieją. Sprawdza się zarówno jako czarodziejka, bohaterka i kochanka. Jest jednocześnie silna i delikatna, kobieca i dociekliwa. Posiada swój wewnętrzny ogień, który Quentina raz ogrzewa, a raz parzy. Za każdym razem adekwatnie do zasług.
Pomimo, że ze sobą związane, obie płaszczyzny zdają się istnieć niezależnie od siebie. Jest to nieco irytujące momentami, gdy akcja zostaje wyłączona na kilka stron, w celu opisania przeżyć bohatera. I z tego zapewne wynika wrażenie podziału. Informacje na temat jego charakteru i emocji powinny być przekazywane równolegle z akcją, co umożliwia uniknięcie zastojów i nieprzyjemnie nudnych dłużyzn. 
Kardynalnym błędem, który popełnia autor jest skrajne niezdecydowanie. Próbuje on w jednej opowieści zawrzeć zarówno lekkość powieści dla nastolatków jak i poważną fantastykę. Wychodzi z tego estetyczny bubel, a kontrasty między stylami są nie na miejscu.
Mimo wszystkich swoich wad i niedostatków, jest w tej opowieści pewien specyficzny magnetyzm i jakkolwiek wiele rzeczy w niej mi się nie podoba, nie mogę powiedzieć, że czytanie jej było męką. Bywały momenty  przyprawiające o mdłości i powodujące absmak. Jednak z całą pewnością nie był to czas stracony.