Kolorowe Eyelinery Wibo

Parę miesięcy temu zainteresował mnie film na YT:
http://www.youtube.com/embed/zzfAde-a3Zo
A następnie zachwycił kolejny przykład z tej linii kosmetyków:
Ale jako, że dla mnie, skromnej studentki, Sephora w Polsce jest stanowczo za droga, odpuściłam sobie ten zakup. Jak dla mnie 40 zł za jeden drobiazg kosmetyczny to stanowczo za drogo.
Jednak jakże wielka była moja radość gdy okazało się, że polska firma Wibo posiada w swojej ofercie coś w rodzaju odpowiednika eyelinerów z Sephory, w trzech kolorach:




Oczywiście od razu zapragnęłam wszystkie przetestować :D. Co prawda gama kolorystyczna nie jest tak szeroka jak w przypadku linii ze wspomnianej wyżej drogerii, ale przyznam, że te trzy w zupełności mnie zadowalają.
Jako pierwszy nabyłam ten w kolorze brązowym, jako, że wydał mi się najbardziej uniwersalny i doskonale sprawdza się i w makijażu dziennym i wieczorowym. Ma dość krótki, miękki i szeroki pędzelek, który zaskoczył mnie swoją praktycznością i wygodą z jaką się z niego korzysta. Ta wersja kolorystyczna ma wg mnie najlepszą konsystencję i jej aplikacja jest bardzo szybka i przyjemna.


Proponowana obok wersja to połączenie Brązowego Eyelinera Wibo, górną powiekę zaś pokryłam cieniem  "TOAST" z palety Sleek Au Naturel (uwielbiam to połączenie kolorystyczne). Dolną powiekę zaznaczyłam cieniem "TAUPE" z tej samej palety.

Następnie zdecydowałam się na srebrny (chociaż napis na opakowaniu wyraźnie głosi "stalowy"). Szczerze mówiąc spodziewałam się, że będzie bardziej matowy i uniwersalny. Jednak jest dość świetlisty i nadaje się raczej na wieczór. No i doskonale wpasowuje się w konwencję zimowego makijażu :) Jeżeli chodzi o jego formę, to wygoda aplikacji to coś pomiędzy brązowym a niebieskim - konsystencja przyzwoita, aczkolwiek nie powala, brązowy jest pod tym względem znacznie lepszy. Natomiast w przypadku pędzelka jest on dość sztywny, podobnie jak w niebieskim, co powoduje, że można go nałożyć z ogromną precyzją.



Proponowane obok połączenie to zestaw z palety Sleek Au Naturel: "NOUGAT" na całą powiekę, "NUBCK" w załamaniu (czego oczywiście za bardzo na zdjęciu nie widać...) oraz "NOIR" na podkreślenie dolnej powieki. W roli głównej Stalowy Eyeliner Wibo.

Jako ostatni w moim koszyku w Rossmanie wylądowała wersja granatowa. Chociaż może raczej ultramarynowa ponieważ kolor ten jest dość jaskrawy i jako jedyny z tych trzech matowy. I szczerze mowiąc nie wyobrażam sobie tego kolory w wersji błyszczącej XD. Pędzelek jest tutaj bardzo wygodny, giętki i zwarty. Jednak upierdliwa jest rzadka konsystencja która sprawia, że kreskę trzeba poprawiać kilka razy, żeby wyglądała na równą.



Tutaj moje ulubione połączenie brązów i błękitu, mianowicie Sleek Au Naturel: na górnej powiece "BARK" a na podkreślenie dolnej "CONKER". Pikanterii dodaje Granatowy Eyeliner Wibo.

Jeżeli chodzi o nie wszystkie - zdecydowaną zaletą jest cena: 8,29 zł. Przy czym granatowy udało mi się dopaść w promocji za 6,99 zł (z lekkim poślizgiem i tylko dlatego że panie ekspedientki zapomniały zmienić cenę i gdy podeszłam do kasy, pani nabiła mi 8,29 zł. Po moim sprzeciwie poszła sprawdzić cenę na półce i gdy wróciła przeprosiła mnie i zapłaciłam oczywiście cenę promocyjną :D). Jak na coś, co jest ciekawym dodatkiem do makijażu i może bardzo długo służyć nie jest to wygórowana cena. No i wszystkie razem kosztują mniej niż jedna sztuka z Sephory ;). Oczywiście ich jakość jest najpewniej dużo niższa, ale co to komu przeszkadza, skoro spokojnie da się z nich korzystać :)? Na pewno ja nie widzę w tym problemu.
Cieszy mnie natomiast, że zyskałam trzy kosmetyki, którymi w bardzo szybki i łatwy sposób można całkowicie odmienić swój zarówno codzienny jak i wieczorowy makijaż :). Ogółem oceniam tą linię zdecydowanie na plus :)

Prezenty gwiazdkowe ;)

Przede wszystkim coś, co zmotywowało mnie na nowo do zorganizowania sobie toaletki w Toronto:
Pozostaje mi tylko znaleźć jakiś sensowny stolik w dobrej cenie. Nie ma ktoś czegoś na zbyciu :D?
Do tego oczywiście nie obyło by się bez kosmetyków ;):
Szamponu już używałam i jak na razie wrażenia bardzo przyjemne ^^. Chociaż mi w zasadzie żaden szampon nie pomaga ani nie przeszkadza, jeżeli nie jest dodający objętości - wtedy moje włosy stają się nie do poskromienia XD. Co do żelu - na razie sobie poczeka ^^ muszę skończyć mój malinowy Angel z Nivea ;)

Dostałam też błyskotkę, a jakże!
Zadbała o to mama mojego mężczyzny ^^ Naprawdę uwielbiam tę kobietę :D

Na koniec prezent jaki sama sobie zrobiłam ^^
Perfumy z Netto, a jakże! ^^ za 9,99 zł, owszem! Ale wg mnie zapach mają lepszy niż nie jedna woń za ciężkie pieniądze ^^. Poza tym jestem studentką ;) To mi wolno :D
Ma taki lekki, owocowy zapach, mocno cytrusowy ^^. Co prawda trwałość niewielka, ale za tą cenę mogę szybko zaopatrzyć się w kolejny ;)


Tortilla meksykańska

Prawdę powiedziawszy jest to jedna z moich ulubionych potraw :) z tego prostego powodu, że jest szybka, smaczna i jest na pewno zdrowsza od wielu gotowych dań. Przy tym nie wymaga jakiegoś ogromnego nakładu finansowego ^^



Mam na myśli rzecz jasna tortillę w meksykańskim wydaniu :). Jest to w krajach Ameryki Łacińskiej i Środkowej bardzo popularne danie i baza wielu innych. Pierwotnie było po prostu narzędziem spożywania potraw, w które zawijano inne, bardziej skomplikowane i dające się tak spożyć dania. W Meksyku pełni tą samą funkcję jaką u nas chleb.
Tradycyjnie wykonuje się ją z mąki kukurydzianej. Jednak ja doskonale radzę sobie zwykłą mąką pszenną ;). Istnieje wiele sposobów jej wykorzystania:

  • taco - tortilla nadziewana
  • burrito - tortilla z mąki
  • tostada - tortilla na ciepło z fasola, chili i serem
  • enchilades - zapiekanka na bazie czerstwych tortilli
  • chilaquil - podsmażane, układane z warzywami warstwowo, zalane sosem tortille
  • chipsy z tortilli
Nie silę się na tradycję meksykańską, więc przygotowuję ją po swojemu :). Zawsze z kurczakiem, często doprawionym podobnie jak gyros. Do tego koniecznie pomidory i sos czosnkowy. Mile widziana sałata lodowa, bądź kapusta pekińska. Reszta zależnie od tego, co się akurat nawinie ^^. Ostatnio nawet ogórki kiszone ;).

Jako, że same tortille są w sklepach w skandalicznych cenach, zaczęłam robić je sama. Przepis jest bajecznie prosty:

Składniki: 
20 dag mąki pszennej
10 dag margaryny
1/4 szklanki letniej wody
szczypta soli
przyprawy wg uznania 
(ja dodaję curry i kurkumę - tortilla zyskuje przepiękny, kanarkowy kolor)

Mąkę wymieszać z solą i przyprawami. Margarynę pokroić w kostkę i w trakcie zagniatania z mąką dodawać powoli wodę. Powinna z tego wyjść jednolita, dość tępa masa. Zawinąć w folię i na 20 min do lodówki. Po wyjęciu rozwałkować na cienką płachtę (2-3 mm) i powycinać koła (najlepiej posługując się dużym talerzem w formie szablonu). 
Do tego momentu wszystko jest w zasadzie proste. Najtrudniejszym jest smażenie, czy też raczej suszenie placków. Należy wziąć dużą, patelnię i postawić na gazie. Odczekać 2-3 minuty aż się ona porządnie nagrzeje. Teraz należy wrzucić na suchą patelnię placek i odczekać dosłownie kilka sekund, najwyżej 10. Placek może nieco "spuchnąć" i się skurczyć, zależnie od ilości dodanej wody i jakości margaryny. Należy szybko go przewrócić na najwyżej 5 sekund na drugą stronę po czym szybko zsunąć na talerz. 
Pierwszy z pewnością nie wyjdzie ;) robienie dobrej tortilli, zdatnej do tego, żeby w nią coś zawinąć przychodzi z praktyką. Zbyt długie trzymanie na patelni powoduje, że jest zbyt sztywna i się kruszy. Zbyt krótkie, że jest surowa.


Drobiazgi z Rossmana

Wieczorne zakupy w Rossmanie nie były mądrym pomysłem X). Z tego prostego powodu, że jak zwykle kupiłam za dużo i w pośpiechu.

Poszłam tam przede wszystkim po żel pod prysznic z Nivea. Oczywiście zachęcona obecnymi promocjami w Rossmanie nim przyjdą nowe ;). Wybrałam wersję Angel Star o "zniewalającym malinowym zapachu". Rzeczywiście zniewala ;). 
Miałam też w planach odżywkę do włosów Pantene Nature Fusion, zachęcona dobrymi opiniami na jej temat, szczególnie filmem Aasiek. Z jej opowiadań i filmów mam wrażenie, że dysponujemy podobnym typem włosa. Jednak jak rasowa gapa, chwyciłam szampon zamiast odżywki. Jednak mimo to, jestem oczarowana efektem miękkich, delikatnych włosów. Moje są grube, mocne, nie do zdarcia i niestety dość szorstkie z natury. 


Powyżej mamy do czynienia z dwoma zakupowymi wypadkami. Zobaczyłam i nie mogłam się powstrzymać. Z lewej - brązowy eyeliner. Zachorowałam na kolorowe eyelinery po serii postów i filmie Nissiax83. Jednak na oryginalny eyeliner z Sephory mnie nie stać. Natomiast skromne 8,29 zł za Wibo mogę dać. Dzisiaj używałam go po raz pierwszy i byłam oczarowana efektem :). Co prawda wolała bym by miał wykończenie matowe a nie połyskujące. Jednak mimo wszystko zadowala mnie. Długo się utrzymuje, łatwo się zmywa.

Podobnie jak TheOleskaaa uważam, że najbardziej seksowny pedicure może być wyłącznie w czerwieni. Nie mniej cenię czerwone paznokcie dłoni. Dlatego gdy zobaczyłam piękny odcień meksykańskiej czerwieni Miss Sporty nr 3, a ponadto była to ostatnia sztuka na półce, byłam zdecydowana. Nie zawiodłam się i na pazurkach prezentuje się zjawiskowo. Chętnie bym wrzuciła zdjęcie, jednak nie dysponuję aparatem a jedynie telefonem, więc nie będę się ośmieszać :P.

Ostatnie dwie rzeczy były wynikiem potrzeb:

To już natomiast przemyślany zakup za całe 1,49 zł :D. Moja cera ostatnio stała się bardzo kapryśna. Liczę, że to trochę pomoże ;). Na razie zachwyca mnie konsystencja, łagodne działanie względem skóry i obłędny zapach. Chętnie używała bym perfum w tym zapachu. Dodatkowo skusiła mnie szara glinka ;).

W drodze z Rossmana wstąpiłam do Biedronki. Ostatnio wykończyłam wszystkie kremy do rąk,a  jako że zaczyna się robić zimno, woda w Toruniu jest bardzo twarda i często nie chce mi się szukać rękawic przy zmywaniu, potrzebuję nawilżenia dłoni. Ten krem był bardzo tani, chyba coś ok. 3,80 zł i zdaję sobie, że skład ma pospolity. Jednak spełnia swoje zadanie :). Nawilża skórę i wspomaga jej odbudowywanie się. Pachnie całkiem przyjemnie, aczkolwiek dziwi mnie, że nie pachnie kokosem, mimo że na opakowaniu zadeklarowano zawartość masła Shea i olejku kokosowego.

Zdaję sobie sprawę, że to żadne rewelacje. Ale jak na kieszeń świeżo upieczonej studentki to całkiem sporo ;).

Nagietek lekarski

Roślina pochodząca prawdopodobnie z rejonu Morza Śródziemnego bądź płw. Azji mniejszej. Bardzo łatwo się uprawia i adaptuje do warunków ogrodowych. U mnie rozsiała się wszędzie i jest jej mnóstwo i co roku pojawia się na nowo, nie trzeba jej o to specjalnie prosić, siać czy sadzić ;)
A tak wygląda on w moim ogródku:

Wykorzystuje się płatki pomarańczowych kwiatów, które się zbiera a następnie suszy. Ja je zbieram do takiego koszyczka:

I zostawiam, żeby sobie spokojnie wyschło. Gdy już doprowadzę je do takiego stanu:

Są gotowe do użytku :) przechowuję je w szklanym słoiczku i korzystam w razie potrzeby.


Znana od wieków ze swoich właściwości leczniczych:

  • Przede wszystkim wspaniale wpływa na kondycję skóry i znacznie przyspiesza gojenie się ran. Do tego świetnie sprawdzają się kąpiele z dodatkiem nagietka. Ja zwykle najpierw parzę filiżankę płatków, a potem wlewam do wanny z wodą.
  • Równie dobrze można z niego korzystać w formie toniku nagietkowego :) Zauważyłam, że najlepiej działa zaparzony, a potem przegotowany pod przykryciem (co by nic cennego nie uciekło ;). Płatki robią się niemalże białe, a wywar nabiera pięknej, słonecznej barwy :). Cudownie przyspiesza gojenie się wszelkich niedoskonałości cery. Jest chyba też parę gotowych propozycji na rynku :) Na pewno Zaja proponuje tonik nagietkowy. Ja jednak mam większe zaufanie do własnych wyrobów, szczególnie, że mam możliwość kontrolowania procesu produkcyjnego począwszy od kiełkowania rośliny do zamknięcia jej w buteleczce ^^.
  • Wspaniale sprawdza się jako okład na oczy :) Powoduje, że skóra dookoła oczu staje się miękka, wręcz jedwabista i nawilżona. Ja często stosuję go, kiedy zaczynam czuć nieprzyjemne pieczenie np. po długiej pracy przy komputerze czy niewyspaniu :).
  • Wewnętrznie, taka herbatka z nagietka wspaniale działa gdy dopadnie zgaga. Łagodnie reguluje pracę żołądka i dwunastnicy i problem szybko przestaje istnieć. Jednocześnie niezwykle poprawia kondycję (zarówno fizyczną jak i psychiczną) w okresie napięcia przedmiesiączkowego i potem w trakcie okresu. Bardzo mi pomaga, a cierpię na dość poważne bóle i wszelkie objawy PMS.
  • Niezłe rezultaty odnosi w walce ze skórą, która wyschła na mrozie bądź poparzeniami. Ja zwykle w takich sytuacjach zalewam trochę suszu oliwą i czekam aż nasiąknie. Następnie nakładam na podrażnione miejsce i odczekuję jakieś 40 min. Zawsze pomaga :). Ciekawi mnie natomiast jak by zadziałał przy poparzeniu słonecznym. Nigdy go tak nie wykorzystywałam :).
  • Od czasu do czasu serwuję sobie nagietkową maseczkę :). Najpierw zalewam płatki odrobiną zaledwie wrzątku, tyle, żeby nim naciągnęły i zmiękły. Następnie dodaję łyżeczkę jogurtu naturalnego i zaczynam mieszać tak, aby płatki zamieniły się w papkę i połączyły z biała masą, nadając jej złocisty odcień. Tak przygotowaną maseczkę serwuję sobie na twarz i wyleguję się ^^.
Botaniczny wykres nagietka :)

Australian Bodycare

Duńska linia kosmetyków "Australian Bodycare" to firma specjalizująca się w kosmetykach naturalnych(tere fere... to tylko ładny chwyt marketingowy), zawierających w dużej mierze substancje unikalne pochodzące (jak sama nazwa wskazuje) z Australii.

Miałam przyjemność przetestować dwa z nich:

Facial Cream i Facial Wash
(posiadam wersję ze starej serii, nową można sobie obejrzeć tutaj: klik)

Charakteryzują się przede wszystkim intensywnym, żywicznym zapachem. Kosmetyki są (jak wszystkie produkowanie/dostępne w krajach skandynawskich) hipoalergiczne. Wszystkie posiadają dodatek olejku z drzewa herbacianego, co jest zapewne źródłem charakterystycznego, żywicznego zapachu. Jest on dość intensywny i długo się utrzymuje. Mi osobiście nie przeszkadzał, a rano działał bardzo pobudzająco i orzeźwiająco. Zaznaczę od razu - zawierają parabeny, niestety. Jednak moja cera jest BARDZO wrażliwa na wszelkie zaskórniki, pryszcze i zapychania - te kosmetyki akurat u mnie tego nie spowodowały.



Krem ma nietypową, beżową barwę, wygląda przez to trochę jak podkład w płynie, przez co idealnie nadaje się pod makijaż, chociaż nie nadaje skórze koloru. U mnie dodatkowo powodował, że wszelkie wypryski i zaczerwienienia traciły intensywne, niepożądane barwy. Ma bardzo lekką, wręcz lejącą konsystencję, prawie że mleczka. Aczkolwiek doskonale nadaje się też na noc, szczególnie po wmasowaniu go delikatnymi ruchami w skórę. Nawilża odpowiednio, ale nie nazwała bym go cudem. Jest po prostu przyzwoity.

Skład (podobny do: Iwostin PURRITIN REHYDRIN):
Woda, Gliceryna, Olejek morelowy, Dicapryryl carbonate (działanie ochronne, wspomaganie warstwy lipidowej, tworzy ochronny film na skórze), Gliceryl stearate (substancja pochodna oleju kokosowego bądź słonecznikowego, zatrzymuje wodę w skórze), pentaerythrityl distearate (stabilizator konsystencji), olejek z drzewa  herbacianego 1%, Camellia sinensis (herbata chińska), Ceteareth-20 i Ceteareth-12 (emulgatory), phenoxyethanol (konserwat; dziwi mnie jego obecność - ta substancja może podrażniać w dość poważny sposób, aczkolwiek z moich obserwacji wynika że tego nie robi :) ), Butyl Methoxy-dibenzoylmethane (absorbent UV), Sodium Polyacrylate (składnik konsystencjotwórczy), Palmitynian cetylowy (natłuszcza, wygładza), Alkohol cetearylowy, tokopherol (witamina E), hydrogenated polydecene (zatrzymuje wodę, działa przeciwzmarszczkowo - dla mnie póki co bezużyteczna funkcja :) ), trideceth (kolejny przeciwzmarszczkowy), methyl-, ethyl- i propyl- paraben (wiadomo - samo zło), perfum, kwas cytrynowy i limonkowy, krzem.



Żel oczyszczający posiada tą zasadniczą zaletę, że nie podrażniał mi oczu. Nie piekł, nie zaczerwieniał ani nie robił niczego złego z wrażliwymi okolicami. Jeżeli w momencie spłukiwania dostał się do ust nie powodował żadnego chemicznego, ostrego smaku. Stąd podejrzewam, że zapewnienie producenta o istnieniu naturalnych składnikach może być bliskie prawdzie. Jest niezwykle wręcz ekonomiczny! Używam, używam i nie mogę zużyć xD.
Skład:
Woda, Poliglukozyd laurylowy (substancja myjąca i łagodząca), gliceryna, Lauryl Glucose Carboxylate (frakcja oleju kokosowego bądź palmowego), cocamidopropyl betaine (aktywnie myjący, pochodzenia roślinnego), coco-glucoside (subst. uzyskiwana z oleju kokosowego i skrobii kukurydzianej; aktywnie myjąca), PEG-120(czymkolwiek jest - niestety, nie znalazłam wyjaśnienia zagadki. jeszcze :D), glyceryl oleate (nawilża i utrzymuje wilgoć; pochodzenie roślinne), olejek z drzewka herbacianego 1%, phenoxyethanol (jak wyżej), kwasek cytrynowy, methyl-, ethyl- i propyl- paraben (samo zło po raz kolejny), kwas sorbinowy (otrzymywany z jarzębiny, konserwant, wyjątkowo bezpieczny), hydrogenated palm glycerides citrate (ester utwardzonego oleju palmowego, kwasu cytrynowego i gliceryny; konsystencjotwórcza), tocopherol (witamina E).

Podsumowując:
1) Działanie: pożądane, ale szału nie ma
2) Konsystencja i zapach: oba do przyjęcia
3) Skład: kontrowersyjny, ale o dziwo nie wywołuje problemów, nawet po dłuższym użyciu.
4) Cena: nie mam pojęcia, dostałam oba w prezencie :)

W zasadzie zaczęłam z nich korzystać, bo żal mi było, że się niedługo przeterminują, a po czasie bardzo przyzwyczaiłam się do zapachu tych produktów :) początkowo dość ostry, po czasie staje się bardzo przyjemny. Jako, że wcześniej nigdzie nie znalazłam polskiej recenzji na ten temat, postanowiłam jej dokonać :)

Pielęgnacja ust alergicznych

Od jakichś trzech lat cierpię na okropną i bardzo silną alergię związaną z niklem. Zostało to stwierdzone badaniami specjalistycznymi i generalnie problem polega na tym, że niewiele da się z tym zrobić.

Byłam zmuszona do rezygnacji z gry na  flecie poprzecznym - jest w całości metalowy i nawet wysokiej jakości kruszce by nie pomogły - złoto, srebro i inne zawierają 20-30%  niklu, gdyż same w sobie są zbyt miękkie i potrzebują domieszki czegoś twardszego.
Z podobnych względów odpada wszelka biżuteria. Musiałam się pożegnać z kolczykami (nie, bigle hipoalergiczne też uczulają), wszelkimi łańcuszkami i innymi ładnymi rzeczami.
W mojej kuchni pojawiły się garnki emaliowane - tylko w nich mogę gotować i jeść bez problemu. Rzecz jasna odpadają wszelkie detergenty i sporo kosmetyków, które często zawierają śladowe ilości niklu - wyrabiały z moją skórą straszne rzeczy. Jedzenie z puszek jest również niedozwolone. Z pokarmów - brokuły, szpinak, owies i jeszcze parę przyjemnych rzeczy. Wszystkie guziki w spodniach musiałam pozaszywać, bądź zmienić na plastikowe/drewniane; nie wspomnę już, co miałam na plecach po studniówce - zapomniałam, że zamek w mojej sukience jest metalowy.

Jednak jeden z największych problemów z jakim borykam się od dawna powodują sztućce. I tak jak u siebie w domu jestem w stanie się zmobilizować i korzystać z plastikowych, tak rzecz jasna nie wszędzie jest to możliwe. Co więcej, nie jestem w stanie całkowicie wyeliminować niklu z diety.
W efekcie moje usta wyglądały przez dłuższy czas tragicznie. Zaczerwienione, pękająca skóra, sucha i nie do użytku. O wszelkich błyszczykach i szminkach mogłam zapomnieć.

Pani dermatolog, jakkolwiek bardzo miła i uczynna przepisała mi maść Bedikord G. Ulotka nie dość, że mnie przeraziła, to jeszcze stwierdziłam, że ten krem w zasadzie nie do końca jest dla mnie. Jednak postanowiłam zaufać specjalistce. Wszystko zagoiło się błyskawicznie i znów cieszyłam się piękną skórą ust. Jednak po jakichś dwóch tygodniach problem wrócił. Kremu użyć już więcej nie mogłam, jest to lek zbyt silny. A  problem pozostał.

Postanowiłam, że muszę zacząć ratować się sama:

Zaczęłam od zwykłego, starego (jak widać na opakowaniu) kremu Nivea. "Zjadłam" go kilka opakowań. Przynosił ulgę poprzez nawilżenie. Jednak to było działanie przeciw objawom, a nie przyczynie.
Następnie w ruch poszedł krem z witaminą A. Mimo że krem był niezbyt działający, usunął pieczenie i swędzenie. Dużo lepiej zadziałała kupiona po kilku tygodniach maść z witaminą A.

Osiągnięciem ostatnich dni jest dla mnie połączenie w proporcji 1:1 maści z wit. A i kremu Nivea. Razem nawilżają, usuwają świąd i pieczenie, jak również powodują, że ewentualne ranki szybko się goją.
(w rzeczywistości jest biały, wina aparatu)

Jednak (co odkryłam wczoraj) mieszanka Nivea i maści z wit. A daje najlepsze efekty stosowana naprzemiennie z Carmexem.

Czytałam o nim pochlebne opinie już dużo wcześniej. Jednak dopiero gdy kilka dni temu, widząc promocję w Rossmanie (6,99 zł / zwykła cena 8,99 zł) oraz optymistycznie nastawiającą notkę na blogu Iwetto, postanowiłam go kupić. Autentycznie nie spodziewałam się tak wspaniałego efektu. Usunął moją dolegliwość na wiele godzin, a później wystarczyło już tylko poprawić wcześniej wspomnianym mixem. 

Mam szczerą nadzieję, że moje problemy z ustami skończyły się, a może chociaż zostały opanowane na dobre. Liczę na to, że jak to z alergiami bywa, ta wygaśnie za parę lat i problem w ogóle przestanie mieć znaczenie. Jednak jak na razie pozostaje mi ratować się rozmaitymi kosmetycznymi wynalazkami ;)




Le roi est mort!


Recenzja "Czarodziejów" Lva Grossmana:
 „Le roi est mort!” Król jest martwy. Umiera konkretnie pod koniec książki. A czym władał? Można by go określić „panem życia”. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, przed kim stoją nieograniczone możliwości? Kto w wieku kilkunastu lat dostaje wszystko, o czym tylko można zamarzyć? Jest nasycony materialnie i posiada nadprzyrodzone zdolności?
Mam wrażenie, że Lev Grossman próbuje powiedzieć, że człowiek, gdy dostaje wszystko czego pragnie, zaczyna się nudzić. Oczywista oczywistość, która wyziera z każdego zdania, a co więcej, tragiczne wydarzenia mają za zadanie zobrazować, że z takiego przesytu nie wynika nic dobrego. Zwykłe „co za dużo to niezdrowo” rozpisane na kilkaset stron.
„Czarodziejów” definiuje się jako „dark fantasy”, mroczną baśń. Rzeczywiście, nie można jej odmówić surowości, brutalności i mroku. Ale z całą pewnością uroku już tak.
Cała powieść została przeprowadzona na dwóch płaszczyznach.
Pierwsza obejmuje akcję i świat przedstawiony, które są z resztą oba bardzo rozległe. Całość zamknięta jest w czterech księgach-etapach całej historii. Wszystkie są zapisem nadzwyczajnych zdarzeń z życia głównego bohatera, Quentina Coldwater’a. Narracja chociaż pierwszoosobowa nie jest prowadzona stylem dziennika czy pamiętnika. Wszystko to ma przypominać opowieść przy kominku po latach, jakkolwiek dość gwałtownie urwaną, bez wyraźnej puenty czy zakończenia. Jednak jako osoba rozmiłowana w soczystym języku, czuję pewien  niedosyt i pragnienie dookreślenia wszystkich postaci, stworzeń i scenerii.
Opowieść jest krzyżówką pomysłów zaczerpniętych z popularnych powieści fantasy ostatnich lat. College dla czarodziejów Brakebills jest oczywistym zapożyczeniem z Harry’ego Pottera. Autor się nawet zbytnio nie wysilał. Jedynemu przeobrażeniu uległ system edukacji, który został zamieniony na amerykański college, z całym jego systemem bractw i egzaminów.  No i nomenklatura.
Lev Grossman to trochę autor z lśnieniem. Co jakiś czas doznaje przebłysku geniuszu. Jest nim dla mnie niewątpliwie cały wątek zamiany w gęsi i lotu przez pół świata na Antarktydę. Niesamowita wyobraźnia i wykorzystanie wiedzy na temat tego gatunku ptaka powoduje, że zaczynam się zastanawiać, czy autor nie był kiedyś rzeczywiście gęsią.
Fillory wraz z jego bogatą menażerią jest widzianą w krzywym zwierciadle Narnią. Tyle, że tu zaczynają się rzeczy, które prawdziwie mnie irytują. Do grona baśniowych stworów, uświęconych przez setki lat tradycji i kilka mitologii, autor nieco na siłę moim zdaniem, wprowadza stwory wymyślone przez siebie. Często ich nie nazywa, a jedynie w chwiejny sposób opisuje swoją wizję. Za przykład może służyć dość dziwna  walka przeprowadzona przed grobowcem mitycznego barana Embera, w której biorą udział bohaterowie pierwszoplanowi oraz dwa stwory bliżej nieokreślone. Wprowadzenie tak oryginalnych postaci wymaga samo w sobie soczystego opisu. Nie wystarczy określenie, że cos było wysoką na dwa metry fretką, ale w zasadzie to nią wcale nie było. Tak piszą niedoświadczeni autorzy w początkach swojej kariery, a nie starszy dziennikarz The New York Times’a. 
Miejscem, które mnie autentycznie zafascynowało w całej powieści było Nigdynigdy. Jest to przestrzeń między czasami i światami, rodzaj cichego miasta, które składa się z placów otoczonych kamienicami, z których każdy posiada własną fontannę. Zbiorniki wodne natomiast, są portalami między światami. Pomysł oryginalny i diabelnie dobry. Kamienice natomiast pełne są książek, jak stare antykwariaty. Cała kraina jest tajemnicza i kusząca. Momenty, w których jest ona miejscem akcji powodują, że mam ochotę znaleźć najbliższą fontannę i zwiedzić ten świat.
Postać najbardziej wyrazista, a jednocześnie budząca moją niechęć okazuje się być głównym eksploratorem Nigdynigdy. Penny posiada naturalny talent do przenoszenia się do niej. W swoich szkolnych czasach wędruje po niej, starając się ustalić, kto ją zamieszkuje i jakie ma właściwości. Wreszcie samo miasto postanawia się nim zaopiekować i okaleczony Penny (pozbawiony dłoni, czyli bezużyteczny jako czarodziej) zostaje wpuszczony do jednej z kamienic, w której znika na zawsze. Wątek tej postaci jest równie interesujący, co samo miasto. I pomimo antypatii, jaką żywię dla tego indywiduum, doceniam ją. Zarówno z czysto literackiego punktu widzenia jak i tego, że jest jedną z niewielu postaci u Lva Grossmana, które mają pewną iskrę i zdolność życia własnym życiem.
Czarodzieje
Swoją budową cała opowieść przypomina mi fabułę Gry Endera, Orsona Scotta Carda. Po spełnieniu głównego celu postawionego przed nim, bohater szuka sobie nowego celu. Takie zjawisko wydaje mi się kolejną wymuszoną rzeczą. Trochę na zasadzie finału finałów, autor dorabia zakończenie całości, zamiast pozostawić czytelnika w lekkim niedosycie, niepewności, która nieco irytuje, ale też pozostawia przyjemny posmak. Co za dużo to nie zdrowo – nie jest dobrze przyprawiać czytelnika o mdłości z przejedzenia. Jakkolwiek końcówka ma w sobie pewne pozytywy, lepiej by wyglądała w rozwinięciu jako druga część książki niż zakończenie. Rozwiązanie wszystkich zagadek, które następuje dobry rozdział przed końcem książki w zupełności by wystarczyło. Wszystko, co jest później to jedynie rozważania pseudofilozoficzne zakorzenione w realiach świata przedstawionego.
Druga płaszczyzna powieści to sam bohater i jego przeżycia. Momentami mam wrażenie, że autor w młodości zaczytywał się Cierpieniami Młodego Wertera. Quentin jest wiecznie nieszczęśliwy i niemalże do samego końca książki nie znajduje ukojenia. A gdy się już to dzieje, to okazuje się, że tak de facto umiera w nim wszystko, co stanowiło jego wcześniejszą osobowość. Zostaje zabite przez samotność, ból, pychę i cierpienie. Bohaterowi wszystko przychodzi łatwo i to poniekąd jest jego przekleństwem. Sprawdza się jako czarodziej, realizuje swoje dziecięce marzenia, przeżywa wielką miłość z wzajemnością.
Król  życia umiera, gdy traci jedyny sens jaki kiedykolwiek miał. Samotny i opuszczony staje się zimny i obojętny. Opisy jego działań na ostatnich kartach książki przywodzą na myśl pustą skorupę bez ślimaka. Zapewne chcąc nieco pocieszyć czytelnika, na sam koniec autor pozostawia furtkę, wedle której bohater zyskuje możliwość odbudowania swojego „ja”. Jednak wydaje mi się to dość sztuczne i wymuszone. Jednocześnie jakby przypominając sobie, że to wymyślił, ale nigdy nie dokończył, autor wywleka na wierzch kwestia specjalizacji czarodziejskiej bohatera. Która nie zostaje wcześniej odkryta. Ogólnie rzecz biorąc, nie rozumiem, po co autor wprowadza to kryterium względem czarodziejów. Nie ma ono żadnego wpływu na akcję i jest jedynie wątpliwej jakości ozdobnikiem, zaniedbanym i nierozwiniętym. Niestety, ale nie można być trochę w ciąży.
Alice jest dla mnie jedną z bardziej interesujących postaci tej książki. Po jej tragicznej śmierci, aż do samego  końca, mam nadzieję, że był to jedynie ponury żart i ta niepozorna istotka odnajdzie się gdzieś w akcji. Jest to twór wielokrotnie złożony, stanowiący dla mnie zagadkę. Pozornie jest ostoją spokoju, jednak wszystko, co robi, pokazuje, że targają nią przeróżne pragnienia i emocje. Jest perfekcjonistką i w sytuacji najbardziej kryzysowej okazuje się być ostatnią nadzieją. Sprawdza się zarówno jako czarodziejka, bohaterka i kochanka. Jest jednocześnie silna i delikatna, kobieca i dociekliwa. Posiada swój wewnętrzny ogień, który Quentina raz ogrzewa, a raz parzy. Za każdym razem adekwatnie do zasług.
Pomimo, że ze sobą związane, obie płaszczyzny zdają się istnieć niezależnie od siebie. Jest to nieco irytujące momentami, gdy akcja zostaje wyłączona na kilka stron, w celu opisania przeżyć bohatera. I z tego zapewne wynika wrażenie podziału. Informacje na temat jego charakteru i emocji powinny być przekazywane równolegle z akcją, co umożliwia uniknięcie zastojów i nieprzyjemnie nudnych dłużyzn. 
Kardynalnym błędem, który popełnia autor jest skrajne niezdecydowanie. Próbuje on w jednej opowieści zawrzeć zarówno lekkość powieści dla nastolatków jak i poważną fantastykę. Wychodzi z tego estetyczny bubel, a kontrasty między stylami są nie na miejscu.
Mimo wszystkich swoich wad i niedostatków, jest w tej opowieści pewien specyficzny magnetyzm i jakkolwiek wiele rzeczy w niej mi się nie podoba, nie mogę powiedzieć, że czytanie jej było męką. Bywały momenty  przyprawiające o mdłości i powodujące absmak. Jednak z całą pewnością nie był to czas stracony.  

Sangria


Wikipedia:
"Początkowo napój ten (pity na polach w czasie żniw) składał się wyłącznie z wina i wody, dopiero z czasem zaczęto dodawać do niego cukier, owoce i mocne alkohole."

Jak wiec widać po cytacie, początki były skromne. Dziś istnieje wiele wersji sangrii. Generalnie jest to napój z wina, soków owocowych i owoców.  Świetnie sprawdza się w roli napoju do popijania w czasie przyjęcia, drobnego spotkania przy jakiejś grze planszowej czy po prostu do sączenia z rozkoszą.

Ile wytwórców - tyle wersji przepisu na sangrię. Jestem zdania, że jest to wyłącznie kwestia smaku i wymaga eksperymentów, aby dość do swojej ulubionej wersji. 

Ja podam taka, jaka mi najbardziej odpowiada:
Składniki:
1 wino (preferuję czerwone, niedrogie, słodkie lub pół słodkie)
Odrobina mocnego alkoholu (od biedy może być wódka, ale lepiej coś takiego jak brandy, whiskey albo cherry)
2 l Fanty pomarańczowej
1 l soku owocowego (ja najchętniej wybieram anansowy <w Biedronce za 2,59 jest niezły>, winogronowy bądź w ostateczności pomarańczowy)
cukier (ilość zależnie od smaku)
a teraz owoce:
Winogrona (duża kiść, bardzo dobrze wychodzi z czerwonymi)
1 pomarańcza
1 cytryna
1 limonka
1 jabłko
1 brzoskwinia
Truskawki (ilość wg upodobania)

Wykonanie:

Kroimy owoce: winogrona w ćwiartki, cytrusy na plasterki i też w ćwiartki, jabłko i brzoskwinię po prostu na kawałki. Wrzucamy do dużej miski/dzbanka i zalewamy odrobiną mocnego alkoholu. Wstawiam to do lodówki, żeby przeszło sobą.

Po godzinie wyjmuję i zalewam winem. Zwykle używam do tego Kadarki czerwonej, półsłodkiej ( w Carrefour za 13,49 zł). Zasypuję dość dużą ilością cukru. Wstawiam miskę z powrotem do lodówki na całą noc. Truskawki układam na tacy i mrożę. 

Przed podaniem kolejnego dnia zalewam sokiem. Mieszam, i próbuję. Jeżeli sytuacja tego wymaga dodaję cukru. Gdy słodycz mi już odpowiada, zalewam fantą. Mieszam, próbuję, ewentualnie jeszcze dosładzam. Uzupełniam mrożonymi truskawkami, które posłużą za kostki lodu jednocześnie.

Gotową do podania sangrię serwuję w dużej misie, z chochelką. Równie dobrze można ją podawać w szklankach, ja jednak wolę kieliszki do wody, takie na 480 ml. Dobrze jest podać małe łyżeczki bądź widelczyki do owoców.

Zaletą tego napoju jest to, że jak obliczyłam, ma najwyżej 2% alkoholu. Pomijając fakt, że w smaku w ogóle go nie czuć, nie można się tym upić, nawet w duży upał. A smak ma dość oryginalny, odświeżający, wieloskładnikowy. Bardzo przyjemna wersja koktalju owocowego.

Ostatnio zrobiłam ją na "Popołudnie z sushi", które czasem organizuje mój mężczyzna. Tym razem połączenie hiszpańskiego napoju i japońskiego sushi wyszło bardzo interesująco. Ani z jednego ani z drugiego nic nie zostało ;)
sangria