Łączka

Notesik w filcowej okładce, który był elementem prezentu gwiazdkowego od M. zainspirował mnie do stworzenia małej łączki w samym środku zimy ;). Wystarczyła godzinka wycinania i przyszywania (przy czym w zasadzie za dużo się nakombinować nie musiałam). Według mnie od razu lepiej wygląda ;)



Dość krótko, zwięźle i na temat, ale o czym się tu więcej rozgadywać ;)?

TAG: Winterlicious

Kiedy zobaczyłam filmy na YT z tym TAGiem uznałam, że jest on po prostu stworzony dla mnie, miłośniczki zimy ;). Dlatego zaadaptowałam go na potrzeby bloga i poniżej odpowiedziałam na wszystkie 12 pytań :)
Pytania i odpowiedzi: 
1. Ulubiony zimowy lakier do paznokci?
Burgundowy Golden Rose nr 64 z serii Paris (poprzedni post)
2. Ulubiony zimowy produkt do ust?
Na pewno są to szminki w mocnych, soczystych kolorach. Tej zimy często noszę NYX 'Erose' albo Boots 'Pink Power''
3. Najczęściej noszona w zimie cześć garderoby?
Co prawda jest to bardzo nowa część w mojej garderobie, ale marzyłam o niej od dawna i nie mam wątpliwości, że będę to nosić aż się rozpadnie.
Mianowicie mowa o oficerkach, kozakach, wysokich butach - zwał jak zwał.
Problem w moim wypadku polega na tym, że mam bardzo ale to bardzo szeroką łydkę. I zwykle żadne wyższe buty nie wchodzą na moją "łydę rzymskiego legionisty". Te są wyjątkiem i jestem w nich zakochana! ;)
4. Ulubione akcesoria na zimę?
Szale i chusty oraz wszystko do grzania łapek (o tym też był już osobny post ;)

5. Ulubiony zimowy zapach świeczki/olejku?

Zdecydowanie czekolada i wanilia
6. Ulubiony zimowy napój?
Grzane wino, chociaż oczywiście nie do codziennego użytku ;) Raczej na rozgrzanie i umilenie wieczoru ze znajomymi. Koniecznie z dużą ilością pomarańczy, goździków i imbiru.
7. Ulubiony świąteczny film?
Generalnie nie przepadam za filmami świątecznymi, ale jeżeli już miałabym taki wskazać to była by to "Noc świętego Mikołaja". Polski stary film, ale zabawny, wzruszający i niezwykle aktualny :). 
8. Ulubiona świąteczna piosenka?
Piosenką która wprowadza mnie w świąteczno-zimowy nastrój, chociaż wcale nie odnosi się bezpośrednio do świąt jest "Catch a falling star". Uwielbiam wersję Niny Wall ;)



9. Ulubiona zimowa przekąska/potrawa?
Zdecydowanie barszcz z uszkami. Po prostu uwielbiam! 
10. Ulubiona ozdoba świąteczna na ten rok?
Lampki choinkowe, koniecznie niebieskie. Po prostu je uwielbiam i to, jak wieczorem zmieniają nastrój wnętrza :)



11. Co jest na pierwszym miejscu na Twoje świątecznej liście? 
Duży, puchaty, rozpinany sweter w norweskie wzory. Marzę o nim, ale jeszcze się nie dorobiłam ;).
12. Jakie są Twoje plany na Święta? 
Dużo jedzenia i dużo spania. I w zasadzie te plany udało mi się spełnić ;)


Taguję wszystkich którzy mają ochotę podzielić się swoimi zimowymi preferencjami :)

Na mróz

Dzisiaj jakimś cudem udało mi się złapać trochę dziennego światła. Po części dlatego, że wyjątkowo w samo południe jestem w domu, a po części dlatego że dzisiaj nie jest tak szaro jak zwykle. Przy czym ja tą zimową  szarość i mglisty charakter bardzo lubię, ale nie jeżeli mam robić zdjęcia ;)

Nie jestem jakąś specjalną fanką koloru 'burgundowego', dlatego specjalnie nie zaopatrywałam się w ubrania w tym kolorze. Za to bardzo podobają mi się od dawna czerwienie na ustach i... paznokciach. Dlatego ostatnio bardzo często je noszę w dwóch poniższych wersjach :)


Moje ulubione czerwienie z  Miss Sporty (6,49 zł) - uważam, że mają najładniejsze odcienie na rynku. W tym wypadku jest to kolor nr 151. Drugą ciemną i ciężką czerwienią jest Golden Rose seria Paris (4,49 zł), nr 64 i co mnie zaskoczyło, całkiem nieźle trzyma się na paznokciach :)
Oprócz tego w oko wpadł mi brokacik z Delii z serii Las Vegas. Bardzo chciałam wersję 501 w której są same srebrne drobinki różnej wielkości. Niestety, została już tylko 500 najbliżej ideału, czyli różnokolorowe drobinki. I bardzo ładnie wygląda na cielistych odcieniach, za to zmywa się koszmarnie.


W rzeczywistości kolor wychodzi na paznokciach dokładnie taki jak prezentuje się w buteleczce. Nie mam zielonego pojęcia czemu mój aparat aż tak mocno przekłamuje ten kolor. Zwykle dobrze sobie radzi z odwzorowywaniem rzeczywistości :).

No i jeszcze kolejna odsłona mojej obsesji ostatnich miesięcy na punkcie włosów:


Szampon Piwny Barwa Laboratorium czyli wabik na studentki ;). Zarówno pod względem składu szamponu jak i jego ceny, bo zapłaciłam za niego jedynie 4,99 zł w Carrefourze. Denerwuje mnie nieco jego rzadka konsystencja. Ale bardzo fajnie myje włosy. Jest miłą odmianą po szamponie Baby Dream który co prawda ma świetne właściwości i jest zdrowy dla włosów, ale bardzo niewygodny w użyciu - nie pieni się i dla mnie jest nieekonomiczny. Musiałam zawsze użyć jego sporą ilość na moje grube, gęste włosy.

Drugą zabawką jest Kuracja Olejkiem Arganowym z Marion. Baaaardzo długo szukałam produktów Marion w Toruniu. W końcu wypatrzyłam je niedawno w mojej ulubionej drogerii i zapłaciłam za to cudo 10,99 zł. Jest tam też słynna Malinowa Płukanka Octowa, w cenie 7,39 zł więc być może skuszę się za jakiś czas. Co do samego olejku, to oczywiście bomba silikonowa. Czyli jak najbardziej pasuje dla moich włosów. Ładnie je wygładza i powoduje, że są niesamowicie miękkie i przyjemne w dotyku. A to stało się ostatnio moim fetyszem. Mam też wrażenie, że powoduje utrwalenie efektu prostowania włosów, ale muszę jeszcze to przetestować :)

A zima w pełni :)
Cudowna, mroźna, biała. 
Taka jaką ją uwielbiam :)
Aż chce mi się żyć!

Drugie życie swetra

Leżał sobie w szafie, nie taki znowu stary ale nieużywany. Jakoś, mimo że na początku bardzo go lubiłam, z czasem przestał się sprawdzać. Przeleżał trochę czasu i okazało się, że może być bardzo użyteczny ;)

Mowa oczywiście o sweterku. Ten konkretny był marki F&F. Bardzo ładny kolor, miękki ale niestety sztuczny materiał, który sprawiał, że nie byłam w stanie go nosić. Po prostu czułam się jak w worku foliowym. Co więcej, kiedy go zakładałam na koszulę czy inną bluzkę, było mi za gorąco.

Tak sobie na niego patrząc uznałam, że doskonale nada się na przeróbkę. Na pierwszy ogień poszedł rękaw. Bardzo podobają mi się ocieplacze na kubki, tyle że nigdy nie miałam cierpliwości do robienia na drutach. Dlatego poszłam na skróty, tworząc sobie taki sweterek na kubek z mankietu ze ściągaczem :). Trochę wycinania, jeden guzik i gotowe!


Natomiast dół swetra, zamienił się w ciepłą, zimową spódniczkę, która noszona na leginsach czy rajstopach nie powoduje już efektu zakucia w sztuczne tworzywo. Jest miękka, elastyczna i wystarczyło odciąć ją od swetra zaraz pod rękawami i wszyć gumkę, żeby nie zjeżdżała niekontrolowanie w dół. W moim wypadku ma też tą zaletę, że nie jest czarna. Jakoś tak ostatnio wyszło, że wszystkie spódnice mam czarne...


Czas by chyba było się wreszcie zaopatrzyć w jakąś porządną lampę, bo mój tryb życia który przewiduje wychodzenie z domu jak jeszcze jest ciemno i powrót długo po tym jak zapada zmrok, uniemożliwia mi robienie zdjęć, a przez to blogowanie. Dzięki sobocie mogłam wreszcie coś zdziałać :)


Radź sobie sama: Cena


Problem pewnie nie na tak wielką skalę, ale jednak zdarza się: idziesz do sklepu i na półce towar ma jedną cenę, a w kasie okazuje się, że cena jest wyższa.

Dlatego uważam, że warto wiedzieć, że prawo chroni w takich sytuacjach klienta. Ponieważ zgodnie z art. 543 Kodeksu cywilnego „Wystawienie rzeczy w miejscu sprzedaży na widok publiczny z oznaczeniem ceny uważa się za ofertę sprzedaży”. Oznacza to, że sprzedawca ma obowiązek sprzedać towar po takiej cenie, pod jaką był wystawiony na półce.

Będąc kiedyś w Rossmanie niedługo po otwarciu, dorwałam jeden z kosmetyków na których mi zależało w promocyjnej cenie. Bardzo się ucieszyłam i popędziłam do kasy. Pani zeskanowała kod kreskowy i okazało się, że cena jest wyższa. Dość mocno zdziwiona natychmiast zakomunikowałam to Pani kasjerce, która poszła sprawdzić cenę na półce. Po powrocie przeprosiła mnie i nabiła niższą cenę.
Przyznaję, że wtedy myślałam, że zrobiła mi grzeczność swego rodzaju. Dopiero później dowiedziałam się, że miała taki obowiązek.

Innym razem udało mi się wynegocjować w spożywczaku niższą cenę lodów, w podobnej sytuacji. I wszelkie tłumaczenia, że nikt nie zdążył zmienić ceny na półce nic tu nie zmieniają. Towar z oznaczeniem ceny jest informacją dla klienta, która wiąże sprzedawcę więc w jego interesie jest dbać o prawidłowe oznaczenie. Klient nie powinien się tym przejmować.

Podobnie np. w przypadku zabiegów u kosmetyczki. Mam prawo do z góry ustalonej ceny za zabieg i prawo do pytania o to oraz rezygnacji z zabiegu. Więc nie opłaca się milczeć i wstydzić. Bo być może sprzedawca popełnił korzystny dla klienta błąd, bądź chce naciągnąć czy oszukać.

Ciepło w łapki

Powoli zaczyna się robić naprawdę zimno, a ja jako fanka sezonu jesienno-zimowego czuję się w tej aurze cudownie. Jednak nikt nie lubi jak marzną mu łapki. Postanowiłam coś na to poradzić i jednocześnie uzupełnić braki w mojej zimowej garderobie.


Przede wszystkim: rękawiczki! Zwykłe, czarne, akrylowe zakupione w jakimś supermarkecie za 1,99 zł. Jednak nie przeżyłabym gdyby pozostały takie zwykłe i musiałam im dodać coś od siebie. Wystarczył kawałek bawełnianej koronki żebym poczuła się z nimi dużo lepiej. I tak oto mamy motyw a'la lata 80te ;)


Ale kiedy nadejdą prawdziwe, porządne mrozy, same rękawiczki nie wystarczą. Na tą ewentualność przygotowałam sobie futrzaka. A mianowicie mufkę. W sklepach jest nie do dostania, zdarzają się takowe na Allegro, ale w cenach, które mnie osobiście odstraszają. Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy dostałam w prezencie trochę białego, syntetycznego futerka :)
Wystarczyło do tego dodać kawałek materiału na podszewkę, aksamitkę w roli sznureczka na szyję i kilkadziesiąt minut pracy. Wybrałam specjalnie biały kolor, żeby kontrastował z czarną kurtką i pasował do motyli.


Mam więc wreszcie swojego wymarzonego futrzaka i teraz żadna minusowa temperatura mi nie straszna.

A to Peszek


Dowiedziałam się o tym, że ten album się pojawił oglądając Kubę Wojewódzkiego. No i po takiej reklamie nie byłam w stanie podarować sobie tej płyty. Ale odsłuchanie jej odłożyłam w czasie. Jakoś nie było kiedy. Aż do sobotniego popołudnia ;) Mam wrażenie, że to dziwnie pasujący temat na 11 listopada.

Wbrew pozorom, dla mnie ta płyta to przejaw ogromnej siły wewnętrznej Marii Peszek. Bo trzeba mieć w sobie niesamowitą moc żeby napisać takie teksty, podpisać się pod nimi i opatrzyć je w mediach swoim wyznaniem. Nie będę się skupiała na tym, co się działo w mediach. Uważam wszelkie ataki na autorkę za jakąś straszliwą bzdurę, zwykłą polską zawiść i jedną wielką pomyłkę.

Co do samej treści: nie znalazłam tu żadnego słabego punktu. Nie ma piosenki, która by mi się nie podobała, ba! Z którą nie zgodziłabym się z całego serca. Prawdę mówiąc, po przesłuchaniu, miałam wrażenie, że wzięłam taki wielki, głęboki oddech ulgi. Bo to nie jest tylko tak, że ja jestem jakaś inna. Tak więc Maria Peszek spełniła swoje najważniejsze zadanie - stworzyła coś, z czym można się utożsamić.

Ale do rzeczy, bo bredzę póki co ogólnikami. "Ludzie psy" od razu wylądowało na mojej MP3ce. Mogłabym tego słuchać na okrągło i po prostu "robić dym". Wezwania do buntu zawsze były dla mnie urokliwe i tym razem nie było inaczej. Dawka ironii jest po prostu urzekająca. Do tego bardzo interesująca koncepcja fusion jeżeli chodzi o muzyczne tło. Absolutnie kupuję ten styl, w którym wiolonczela spotyka się z elektroniką.


Mocną dawką emocji jest dla mnie "Amy" w bezpośredni sposób odnosząca się od śmierci Amy Winehouse. Nie polecam ludziom o słabych nerwach i bujnej wyobraźni. Chapeaux bas za "Pan nie prowadzi mnie". Bo w tym kraju trzeba mieć sporo odwagi żeby głośno powiedzieć, że nie ma się ochoty na słuchanie kazań i stosowanie się do zasad, które wcale niekoniecznie muszą być takie doskonałe. Okazuje się, że można żyć, być w porządku wobec siebie i innych a wcale niekoniecznie podążać za ciągle tymi samymi naukami. Dawanie na tacę to nie wszystko.

"Sorry Polsko" jest dla mnie chyba najcenniejsze. Po latach wprasowywania przez szkołę i wszystkie 'autorytety' patriotyzmu opartego na bezsensownym i bezwarunkowym poświęcaniu absolutnie wszystkiego, absolutnie mdli mnie na wszelkie flagowo-historyczne (histeryczne?) zrywy. I wcale nie czuję się gorsza uważając, że wyniszczanie się dla idei jest bezsensowne.

Łamanie stereotypu Matki-Polki jest chyba co najmniej tak kontrowersyjne jak sprzeciwianie się wszechogarniającej, duszącej polityce Kościoła. Kobieta z założenia ma chcieć dzieci i tyle. Nie ma od tego dowołania, a jeżeli deklaruje coś innego, należy ją leczyć. Tak więc "Nie wiem czy chcę" to jest dopiero rewolucja. A jedyny aspekt zdrowia psychicznego o jaki się martwię w przypadku Marii Peszek to jej skłonność do ryzykowania własnym życiem dla swoich przekonań. Z każdą piosenką na tej płycie naraża się coraz bardziej.

Tak de facto, wszystko podsumowała w "Szarej fladze". Bardzie wprost chyba się już nie dało. I może tylko do tego miałabym zastrzeżenia. Z drugiej jednak stronę, do niektórych dotrzeć inaczej jak bezpośrednio się nie da.

Filcem

Ostatnimi czasy w moim domu pojawiło się sporo filcu, co jest związane z pomysłami moich rodziców. A ja przy okazji zaczęłam mu się przyglądać i nad nim zastanawiać i chyba się nawet do niego trochę przekonałam. Przełamałam swoje wcześniejsze, nieco sceptyczne nastawienie i oto efekty ;)


Najbardziej urzekł mnie właśnie ten gruby filc techniczny. Podoba mi się jego faktura i niejednolity kolor oraz oczywiście kontrast jaki tworzy ze wszelkimi świecidełkami :). Do tego agrafka i można już wrzucić na sweterek.


Tak już mam że na płaszczu czy kurtce lubię mieć jakiś ozdobny element. Na swoim wcześniejszym wdzianku zimowym mam mieniącą się jaszczurkę. Tym razem stwierdziłam, że takie motyle, które przysiadły na kurtce mają ten walor że są przestrzenne. I zwykły biały filc nadał się do tego idealnie. Myślę, że dają ciekawy efekt, a biorąc pod uwagę, że zwykle mam wszystko w kolorach szarym i czarnym, przyciągają na tym tle uwagę.

Żadna z powyższych rzeczy nie była trudna w wykonaniu - ot wycinanie i przyszywanie. Prosta metoda, interesujący efekt. I w zasadzie niedrogi, bo arkusz filcu nie kosztuje wiele i jest dostępny w wielu pasmanteriach, czasem sklepach papierniczych i oczywiście na Allegro. Chyba jeszcze nie skończyłam z filcem.

Mały floral

Po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwoliłam sobie na trochę luźniejszy dzień, ale nie byłabym sobą, gdyby to nie oznaczało kilku nowych drobiazgów. A jak wiadomo - nowe cieszy bardziej ;). Dlatego prócz dzisiejszego wpisu, może się w najbliższym czasie pojawić jeszcze kilka tego typu.

Co prawda prezentowaną poniżej błyskotką Ameryki nie odkryłam i jakaś zaawansowana rzemieślniczo to ona nie jest. Ale myślę, że jest w niej pewien urok.


Zapięcie do tej bransoletki kupiłam już naprawdę bardzo dawno temu. Ciągle odkładałam wykorzystanie go, bo żaden z pomysłów nie wydawał mi się dość dobry. Na naszyjnik się nie nadawał, bo przecież będzie niewidoczne, godna bransoletka jakoś też się nie nawinęła.
W końcu stwierdziłam, że jest samo w sobie na tyle ozdobne, że po prostu zrobię z niego główny element. I dołożyłam trzy łańcuszki. Wyszło lekko ascetycznie, dość delikatnie i nieco floralowo. No nie zaprzeczę, że lubię rzeczy w podobnym stylu. A zapięcie znalazłam na allegro i z tego co pamiętam kosztowało jakieś śmieszne grosze, najwyżej 3-4 zł. Jedyne co mnie trochę martwi, to czy nie zacznie mnie uczulać, bo na pewno nie jest to żaden szlachetny metal. Ale na razie się nie przejmuję - będzie problem, to znajdzie się i rozwiązanie.


Ja tu sobie kombinuję i wymyślam, a mój futrzak smacznie śpi obok :) Obecnie jest taki jak go uwielbiam! Nabrał masy, ma cudowne, gęste futro i wreszcie można się do niego przytulić, bo grzecznie siedzi w domu, a nie biega gdzieś nie wiadomo za czym ;)


W Toruniu strasznie tęsknię za Normanem i żałuję, że nie bardzo mogę sobie pozwolić na trzymanie kociaka w mieszkaniu. Na szczęście zawsze mogę się przytulić do futrzaka w domu ;)

Koniec lata

Noc z 31 października na 1 listopada uważam za bardzo szczególną datę. Wieczór Samhain jest dla mnie momentem, który kończy lato i otwiera zimę - czas uspokojenia i wyciszenia, doskonały dla zbierania sił, pracy nad wnętrzem. Tradycja związania z dzisiejszym wieczorem jest dużo starsza niż wydaje się sceptykom i według mnie dużo bliższa naturze człowieka.

Mam ochotę powiedzieć "nareszcie" :). Nareszcie nadszedł ten wieczór, który skończy lato i rozpocznie czas dla mnie szczególny, ponieważ zimą czuję się najlepiej. Taki już po prostu ze mnie typ, który lubi długie ciemne wieczory, zimną aurę i atmosferę uśpienia, spokoju.



Tradycja tego dnia jest bardzo długa i sięga znacznie głębiej niż tak rozpowszechnione chrześcijaństwo. Przykro mi bardzo, kiedy osoby zupełnie nie rozumiejące tego dnia, robią z tak ważnego święta jakiś wieczór czczenia szatana czy coś równie irracjonalnego.
Ideą czasu od zmierzchu 31 października do zmierzchu 1 listopada jest pewne przenikanie się realnej rzeczywistości z tą ledwie wyczuwalną przez człowieka. Dusze mają w tym czasie krążyć swobodnie po świecie. Dlatego tak ważne jest żeby się do tego czasu dobrze przygotować ;).

Należy przede wszystkim jeszcze przy świetle dziennym omieść progi. Tym sposobem można nie tylko fizycznie oczyścić otoczenie. Istnieje sporo roślin, które rozłożone w progach i ramach okien będą stanowiły skuteczną barierę. Postawienie zapalonych świec w oknach to wyraźny sygnał, że ten dom nie czeka na żadnego niesamowitego przybysza, a duchy domowego ogniska są tu silne i nie pozwolą na żadne zakłócenia spokoju domowników.

W razie jakichkolwiek pytań o przyszłość, ten czas sprawdzi się idealnie. Wszystkie formy wróżb działają teraz intensywniej, otoczenie jest bardziej podatne na odpowiadanie. Dobrze jest zapamiętać sny z tej nocy. Mogą bardzo wiele powiedzieć.

Ale przede wszystkim, Samhain nie należy się bać. Bo to tylko i wyłącznie stan przejścia, powolnego usypiania, który nieco zaburza naturalny porządek rzeczy. Dobrze się chroniąc, można jednocześnie skorzystać z jego dobrodziejstw.

Na koniec, chciałabym nieco podzieli się kilkoma pozytywnymi myślami i życzeniami na tą wyjątkową noc:


W ten szczególny wieczór Samhain
Życzę wszystkim by znaleźli w sobie siłę
Byli ostrożni i czujni, bo wszystko może się zdarzyć,
Gdy po świecie krąży obce i niesamowite.

Zamknijcie drzwi i okna, 
Rozłóżcie w progach pokrzywę, głóg i szałwię
Palcie świece na parapetach
By Was żadne nie niepokoiło
I spójrzcie na świat inaczej
Ten jeden jedyny raz w roku,
Kiedy można dotknąć niezwykłego.

Czarna herbata, czarny bez i czarna noc

Sezon jesienno-zimowy jako mój ulubiony ma przede wszystkim zalety ;). A jego wady można przekuć w zalety. I tak też robię, szczególnie wieczorami, kiedy po całym dniu wracam do ciepłego mieszkania, do wygodnego łóżka i mogę z przyjemnością myśleć o tym, jak strasznie zimno jest za oknem, a jak cudownie czuję się wewnątrz.

Lubię podkreślać urok tych wieczorów czymś co smacznie się popija oglądając ulubiony serial. Ostatnio moim zestawem jest czarna herbata z czarnym bzem.


Czarna herbata, to oczywiście moja ukochana Lady Grey Twinings'a, którą regularnie dostarcza mi mój M. prosto z Anglii. Jako że jedna torebka wystarcza mi na 2-3 herbaty, to opakowanie zawierające sto sztuk spokojnie zaopatruje mnie na zimę.
Uwielbiam tę konkretną herbatę, ponieważ nie jest tak mocna jak Earl Grey, ale jest w smaku bardzo podobna. Dodatkowo zawiera kilka ciekawych aromatów, głównie cytrusy i bergamotkę. A to powoduje, że świetnie łączy się z delikatną, kwiatową goryczką czarnego bzu. Teraz korzystam akurat ze Szwedzkiej (czarny bez jest ich narodowym przysmakiem) galaretki. Mała łyżeczka na kubek w zupełności wystarczy. Mam jeszcze w zanadrzu całą litrową butelkę soku ;). O właściwościach czarnego bzu już pisałam tutaj, ale dopowiem jeszcze, że ma działanie oczyszczające względem organizmu i pomaga przy lekkich infekcjach. Lubię w nim to, że prócz dobrego smaku pomaga w utrzymaniu odporności, trochę jak kolorowe soki, które namiętnie pijałam wczesną jesienią.

Po takiej herbacie i takim dniu można już zrobić tylko i wyłącznie jedno: pójść spać.
Tak więc życzę wszystkim słodkich snów ^^
Dobranoc

Krem z pieczarek

W tak zimny dzień jak wczoraj jedynym słusznym wyborem na obiad mogła być zupa - cudownie rozgrzewająca i sycąca, pełna smaku i zapachu. Jesienna koniecznie! A przy tym szybka w przygotowaniu, najlepiej nie wymagająca wielkich nakładów finansowych. Padło więc na krem z pieczarek ;)

Zanim jednak przejdę do sedna, parę słów o historii pieczarki, bo w zasadzie całkiem z niej interesująca persona:

"Aby dobrze ją poznać, musimy cofnąć się o kilkaset lat. Prekursorami w dziedzinie uprawy wielu gatunków grzybów byli Chińczycy. Ale w XVI wieku to Francuzi, jako pierwsi, zajęli się uprawą pieczarki. W 1753 roku Karol Linneusz, szwedzki botanik, opisał poprawnie pieczarkę jako rodzaj 
w Species Plantarum, co zostało z kolei zatwierdzone przez pioniera systematyki grzybów Eliasa Magnusa Friesa. Potrawa z tego grzyba uchodziła za danie wykwintne, a pozwolić sobie na pieczarkę mogli jedynie ludzie majętni. Anthelme Brillat-Savarin, uważany za twórcę XIX-wiecznej kuchni, słynny smakosz i pisarz, zwykł porównywać walory kulinarne pieczarki do trufli, będącej 
po dziś dzień grzybem wielce elitarnym. Pieczarka pojawiała się wtedy na stołach obok takich rarytasów jak raki czy homary oraz w towarzystwie wytwornych gatunków alkoholi. 

Aktualnie uprawa pieczarki odbywa się na skalę masową, a Polska znajduje się na drugim, 
po Holandii, miejscu wśród producentów w Europie. Wg szacunków branży grzybów uprawnych,
co czwarta pieczarka spożywana na naszym kontynencie została wyprodukowana właśnie 
w Polsce!"
Źródło: http://www.ja-pieczarka.pl/artykul/1/troche-historii


Jako, że wracając do domu trafiłam w sklepie bardzo korzystną promocję na pieczarki (normalna cena to ok. 5-6 zł/kg), ponieważ nabyłam całkiem sporą siatkę, jakąś 1/3 kg za 1 zł :) (2,69 zł/kg).

Wychodzę z założenia, że w kuchni istnieje instytucja "Jedynego słusznego połączenia". Dla mnie do takowych należy pomidor i majonez, pieczony ziemniak i sos czosnkowy oraz gotowany kurczak i marchewka. Jednym z nich jest również pieczarka i sos sojowy ciemny. Uważam, że w niezwykły sposób podkreśla smak pieczarki, a także powoduje, że zwykle szare i nieciekawe w swojej barwie zupy i sosy zyskują piękny, karmelowy odcień.


Składniki (ilość na 2 spore porcje):
1-2 łyżek oleju
300-350 g świeżych pieczarek
1-2 duże cebule
sos sojowy
1 kostka rosołowa
3-4 łyżki kwaśnej śmietany (12%)
1 łyżeczka mąki
sól, pieprz

Na rozgrzanym oleju podsmażyć cebulę pokrojoną w drobną kostkę. Gdy się zeszkli wrzucić pieczarki w plasterkach. podsmażać do redukcji (momentu gdy się skurczą i utracą wodę). Doprawić ostrożnie sosem sojowym i przemieszać. W międzyczasie rozpuścić kostkę w 0,5-0,7 l wody, zależnie od tego czy zupa ma być bardziej lub mniej gęsta. Zalać cebulkę i pieczarki i podgrzewać powoli przez kilka minut. Spróbować i dosmakować pieprzem, solą, sosem sojowym. Po osiągnięciu odpowiedniego smaku, zabielić śmietaną z mąką. Zupa momentalnie zgęstnieje i osiągnie konsystencję w zależności od proporcji dodanych składników.
Smacznego ;)

Eko-logio-nomia: sprzątanie

Takie małe dopełnienie posta o ekonomicznej ekologii w domu. Bo sprzątać też można tanio i jednocześnie w zgodzie ze środowiskiem. Przy okazji wykorzystując to co nam zawadza w domu.

Przede wszystkim, nie należy marnować starych rzeczy. Podkoszulków, bluzek i innych tekstyliów. Podarte na kawałki świetnie nadadzą się na ścierki do podłogi. Te płócienne są świetne do mycia okien. No i przede wszystkim, nie trzeba już takiej ścierki kupić. A można ją wyprać, jeżeli nie jest trwale zniszczona sprzątaniem. A jeżeli już ulegnie destrukcji, to można albo ją spalić albo dopiero wtedy wyrzucić. Po tym jak już posłużyła jakiś czas.


Moja mama trzyma je w wiklinowym koszu w korytarzu. Są pod ręką i szczerze mówiąc nie pamiętam żeby u mnie w domu kiedykolwiek pojawiły się kupne ścierki :)

Równie prosta i przyjemna jest sprawa ze środkami czystości. Mnóstwo rzeczy wcale nie wymaga czyszczenia ostrymi detergentami. Które przy okazji mogą też szkodzić ludziom. Do umycia większości rzeczy wystarczą soda oczyszczona i ocet. Prosta chemia: soda oczyszczona da sobie radę z kwasami, bo ma odczyn zasadowy. Natomiast ocet da sobie radę z zasadami bo ma odczyn kwasowy. Np. świetne jest połączenie sody i octu (uwaga, bo trochę buzuje na początku ;) do mycia fug. Wszelkie zanieczyszczenia bardzo ładnie schodzą, wystarczy potrzeć starą szczoteczką do zębów. Podobnie ocet świetnie radzi sobie z kamieniem, a więc z sanitariatami, zlewem w kuchni czy kuchenką.
No i zaletą jest cena. Soda oczyszczona kosztuje ok. 60 gr. A litr octu pewnie ok. 1 zł.
Metody idealne dla studentów, którzy mimo wszystko od czasu do czasu czują potrzebę sprzątania, tak jak ja ;)

Miękko i grzecznie

Włosy na mojej głowie stanowią wyzwanie. Poradzenie sobie z nimi i zadbanie o nie to naprawdę niełatwe zadanie. Przetestowałam sporo różnych dziwnych specyfików. Na chwilę obecną znalazłam zestaw który po prostu genialnie zaspokaja moje potrzeby zarówno jeżeli chodzi o działanie jak i o cenę.


Pragnę przedstawić dwóch nowych bohaterów mojej łazienki:

Pierwszym jest Szampon Babydream z Rossmana. Największa zaleta to brak SLS i SLES, które strasznie podrażniały moją skórę głowy. Teraz już nie mam z tym problemu :). Nie pieni się co prawda tak doskonale jak zwykłe szampony, ale bez problemu da się nim obsłużyć. Zaletą jest cena - coś koło 4 zł chyba. Pierwotnie służył do mycia pędzli, ale przypadkiem przekonałam się o jego niesamowitym działaniu, kiedy skończył mi się szampon i akurat nie chciało mi się lecieć do sklepu.

Drugą rzeczą jest Odżywka Połysk Jedwabiu z Isany, która zaskoczyła mnie jeszcze mocniej. Przede wszystkim, ma bardzo przyjemny zapach, który utrzymuje się na włosach i już zdążyłam usłyszeć, że bardzo ładnie pachną. Jest niedroga, bo z tego co pamiętam 300 ml kupiłam za niecałe 4 zł. Ma wygodne opakowanie i jest niesamowicie wydajna. Ale przede wszystkim: działa! Na dwa sposoby o których marzyłam. Powoduje, że moje włosy są naprawdę mięciutkie i przyjemne w dotyku. Wcześniej żadnej odżywce się to nie udało :). No i znacznie ogranicza efekt puszenia się, tak charakterystyczny dla moich włosów. Jedwab stał się zbędny. Naprawdę uważam ten produkt za świetny! Jedynie potrzeba trochę cierpliwości, ponieważ zaczyna działać tak po 3-4 myciach. A jak już zacznie to cud, miód i orzeszki.

Wcześniej nie przywiązywałam się specjalnie do szamponów, odżywek i tego typu produktów. Ale póki co chyba zostanę przy tym zestawie, bo bardzo dobrze się sprawdza :)

Lawendowy wieczór

Nastała jesień, a więc mój ukochany sezon jesienno-zimowy. A czasu na blogowanie jakoś jak na złość brak. Mimo wszystko, ostatnio dopada mnie sporo inspiracji, więc pewnie zmuszę się żeby wykroić ten kwadrans od czasu do czasu na jakąś notkę :)

Mam szczerą nadzieję, że czasem ktoś jeszcze tu zagląda :). Ilość zajęć, które mam wciśnięte w mój dwufakultetowy plan jest przytłaczająca, ale cóż, znam osoby, które mają ich jeszcze więcej - zawsze może być gorzej.
To tak tytułem wyjaśnienia, a teraz wracam do przygotowywania się na przyszły tydzień w moim małym pokoiku pachnącym obecnie lawendową świeczką ;). Oh, jak ja uwielbiam jesienne i zimowe wieczory...


Płaszczyk na pędzle

Oto nadszedł ten dzień, gdzie trzeba wreszcie spakować wszystkie zabawki i jechać w daleki świat zdobywać wiedzę ;). I przy okazji tego wydarzenia powstał pewien mały problem. Jak mam przewieźć bezpiecznie swoje pędzle do twarzy?

Rozwiązanie jak zwykle zapewniłam sobie sama. Nie wyobrażam sobie wydawania pieniędzy na takie podróżne etui do pędzi. Więc zrobiłam je własnymi rączkami i bardzo prostym sposobem.


Do wykonania potrzebowałam nożyczki, kawałek grubszego materiału, sznureczek/wstążka do wykończenia (w moim przypadku ta koronkowa taśma), igłę i nitkę.
Rozłożyłam materiał i wycięłam z niego prostokąt na wysokość największego pędzla. Potem (i tu w zależności od przewidywanej w etui ilości pędzli) zaznaczyłam sobie miejsca, które potem ponacinałam. No i nożyczkami dokończyłam dzieła. Ważne, żeby z lewej strony zostawić ok. 10-15 cm materiału bez nacięć. Ten fragment będzie owijany dookoła całego etui i zagwarantuje, że nic nie dostanie się do środka. Na koniec przyszyłam koronkę i gotowe ;)


Ja co prawda mam tylko kilka pędzli, które naprawdę wymagają takiego troskliwego transportu. Ale mam nadzieję w przyszłości dorobić się jeszcze paru cenniejszych sztuk i myślę że wtedy ten płaszczyk na pędzle będzie czymś naprawdę niezbędnym. Wykonanie zajęło mi jakieś 15 minut, a nie musiałam tego kupować ;) I znowu odzywa się mój wewnętrzny poznańsko-studencki sknera ;P

Eko-logio-nomia

Nie jestem żadnym eko-świrem. Nie przywiązuję się do drzew, nie zbieram podpisów w inicjatywach o nietestowanie na zwierzętach, nie jestem wegetarianką. Po prostu obserwując rzeczywistość, doszłam do wniosku, że ekologia jest ekonomiczna.

W styczniu miną trzy lata odkąd wyprowadziłam się z rodziną poza miasto. I jasnym jest dla mnie że tu, na obrzeżach miasta, dużo łatwiej jest o ekologię. Ku mojemu zaskoczeniu, chyba dla niewielu ludzi jest to jasne.
W każdym razie - mamy kryzys. Moi rodzice doszli do wniosku, że czas zacząć oszczędzać... na śmieciach :). Bo po co płacić za większy kosz do wywożenia, skoro można zapłacić za najmniejszy? Tylko co z pozostałymi śmieciami? Zamierzam szybko pokazać w czym rzecz.

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych pokazywanie koszy i segregatorów może być dziwne czy obrzydliwe, ale ja nikogo do dalszego czytania nie zmuszam ;). Dlatego proszę o otwartość i zrozumienie przesłania. Zdjęcia mają tylko za zadanie zilustrować to o czym chcę napisać. Jednocześnie, doskonale wiem, że to co opiszę nie ma racji bytu w mieście czy w bloku. Mieszkałam na blokowisku 17 lat i wszelkie idee ekonomicznej ekologii są możliwe dopiero teraz, po wyprowadzce.

W takim przeciętnym, czteroosobowym gospodarstwie domowym produkuje się naprawdę sporo śmieci. Część z nich to oczywiście rzeczy jednorazowe, niezdatne już potem nikomu do niczego. One powędrują na wysypisko śmieci. Ale znakomita większość naszej domowej "produkcji" świetnie sobie poradzi w swoim drugim życiu ;). Po lewej taki drobny schemat obrazujący jak mniej więcej wygląda skład takiego domowego worka ze śmieciami.
Wracając do oszczędności moich rodziców - wymagało to stworzenia pewnego systemu, żeby już na etapie "produkcji" śmiecia wyznaczać mu dalszą trasę i od razu segregować śmieci na poziomie domu. Na pierwszy ogień poszły odpady biodegradowalne. W kącie ogrodu, za drzewkiem utworzony został kompost. Dla tych którzy nie kojarzą pojęcia: wędrują tam wszystkie odpady biologiczne, resztki jedzenia, odpady z warzyw, skorupki od jajek, kostki od kurczaka i zepsuta zupa sprzed tygodnia. To wszystko sobie tam razem zostaje. Co jakiś czas zostaje zasypane ziemią, można podsypać wapnem żeby się lepiej rozkładało. I to sobie gnije, tworzy ważną dla gleby próchnicę i po jakimś czasie mamy świetny nawóz do ogródka, z którego moi rodzice korzystają.
Jednocześnie, na blacie przy zlewie, na zielonych kafelkach, zagościł zielony garnek z zielonym wieczkiem. Tak więc gotując sobie w kuchni wszystkie resztki wędrują tam, a potem (najczęściej za pomocą mojego brata ;) na kompost w ogrodzie.
A tu już pod zlewem :) Dwa kosze do których wędrują folie, plastiki i rzeczy nie do przetworzenia w domu (po lewej) oraz papier i wszystko co da się w najbliższej przyszłości spalić w kominku (po prawej). Bardzo wygodna sprawa, wszystko pod ręką i nigdy nie brakuje rozpałki :)






No przyznaję, że to niesamowicie wygodne mieć po drugiej stronie ulicy segregatory do surowców wtórnych ;). Aczkolwiek z tego co widzę, ludzie wożą tu śmieci z całego osiedla. W każdym razie, plastik, szkło białe i kolorowe zostają wyniesione tutaj.
Zwracam uwagę, żeby w miarę możliwości odkręcać zakrętki od butelek. Dlaczego? Ponieważ gdy przyjeżdżają one do sortowni, są wrzucane do takiej wielkiej maszyny która ściska je w takie wielkie kostki. I wtedy te korki zostają pod wpływem ciśnienia wystrzelone z ogromną siłą i prędkością co jest niebezpieczne dla pracowników.
Oczywiście lepiej jest pozgniatać butelki, wtedy zajmą mniej miejsca i więcej ich wejdzie do kosza ;)
Poza tym, moja mama zawsze zwraca uwagę na to, żeby słoiki czy butelki szklane przepłukać i odkleić etykietki, zanim powędrują do recyklingu. Podejrzewam, że chodzi o zanieczyszczenie procesu przetapiania tego szkła :)



Lubię w tej segregacji śmieci to, że łączy coś dobrego i pożytecznego dla natury z prostą oszczędnością. Chyba taka bardziej praktyczna strona ekologii jest w stanie przemówić do większej ilości ludzi niż taka ideologiczna, dla samej racji :)

Dlaczego ciężko jest być socjopatką?


Ostatnimi czasy obserwuję nasilenie się zjawiska damskiej socjopatii w moim otoczeniu. Zanim przejdę do konkretów, podeprę się słownikową definicją zjawiska:

„Socjopatia (inaczej osobowość antyspołeczna) - zaburzenie osobowości, przejawiające się nierespektowaniem podstawowych norm etycznych oraz wzorców zachowań w społeczeństwie, uwidaczniające się w wyraźnym braku przystosowania do życia w społeczeństwie”

Szczerze mówiąc, po przeczytaniu takiej definicji jeszcze nic nie wiem i wydaje mi się, że czasem sama taką socjopatką jestem. Bo bywa, że nie umiem respektować jakiejś powszechnej normy etycznej a moje zachowanie odbiega od wzorowego. Jednak sytuacja staje się bardziej jasna, jak już wziąć pod uwagę cechy charakterystyczne takiego socjopaty:

„Socjopaci mimo normalnego (lub nawet większego) poziomu inteligencji nie potrafią podporządkować się zasadom współżycia społecznego. Wczesne przejawy tego zaburzenia obejmują m.in. kłamanie, kradzieże, bójki i inne konflikty z normami prawnymi.
W potocznym rozumieniu socjopata to osoba, która nie liczy się z cudzymi opiniami i łatwo popada w konflikty z innymi”

Bardzo interesująca jest wzmianka o wysokim poziomie inteligencji. Może to być pomocne dla takiej socjopatii przy knuciu, spiskowaniu i tkaniu wszelkiej maści intryg. Kłamstwo to druga natura. Nieliczenie się z cudzymi opiniami to chleb powszedni, zagryzany nieustającymi konfliktami. Rzecz jasna socjopatka nie przebiera w środkach. Będzie kłamała, podsłuchiwała i stosowała szantaże emocjonalne. Ale co dalej?

„Cechy charakterystyczne:
  • brak sumienia i odpowiedzialności wobec innych,
  • brak wstydu, poczucia winy i skruchy, osoby te nie są zdolne do głębokiej troski o drugiego człowieka,
  • kontakty międzyludzkie są u socjopatów znikome, nastawione na eksploatację drugiej osoby (około 80% przypadków),
  • manipulowanie jednostką, wykorzystywanie do własnych celów,
  • nieprzywiązywanie się do drugiego człowieka, brak reakcji na zaufanie, miłość i czułość; socjopata nie odbiera sygnałów z otoczenia, nie reaguje na przykłady innych, na to co jest normą, a co nie.”

No i tu już oddycham spokojnie, bo socjopatką raczej nie jestem i wyraźnie widzę co mnie od takowej przykładowej persony odróżnia.

Niedobór sumienia i poczucia odpowiedzialności to spory problem. Bo jak człowiek nie bierze pod uwagę że dopadną go konsekwencje jego działań to obciąża tym otoczenie. I potem np. robi długi.

Brak wstydu i poczucia winy to też dość poważny objaw. Jeżeli taka kobieta nie dostrzega że popełnia błąd to nie może też ponieść winy, nie umie się przyznać sama przed sobą i przed innymi że zrobiła coś źle. Co z przepraszaniem? Oczywiście nie jest to łatwe dla nikogo. Ale czasem żeby zachować twarz, żeby być porządnym i działać w zgodzie ze sobą po prostu trzeba. A taka socjopatka? No nie ma tego wewnętrznego przymusu. I nawet jeżeli krzywdzi osoby sobie najbliższe, nie widzi w tym problemu. Ważne, że jej uczucia pozostały nietknięte.

Co z tą eksploatacją drugiej osoby? No tutaj jest szerokie pole do popisu. Czasem taka socjopatka na tyle mocno absorbuje sobą drugą osobę, że ją od siebie uzależnia. Powoduje, że żadna decyzja nie może być podjęta bez jej udziału, a całe otoczenie musi działać w zgodzie z jej terrorem. Co jeżeli otoczenie nie zamierza się poddać? Sytuacja podobna jak druga wojna światowa – sporo ofiar, mnóstwo przelanej krwi i porozbijane związki. Rządna krwi socjopatka walczy wyłącznie o własną satysfakcję, depcząc cudze uczucia.

Manipulowanie drugim człowiekiem, to chyba jedna z bardziej obrzydliwych praktyk. A już znieść nie mogę sytuacji, w których taka kobieta manipuluje dzieckiem. Bo że krzywdzi dorosłego? No cóż, on już jest lepiej przygotowany do takich rzeczy. Dziecko natomiast jest wrażliwe, łatwe do zranienia i ma bardzo delikatną psychikę. Socjopatka wjeżdża w nią czołgiem swojej determinacji i jest w stanie wykorzystać do własnych celów.

Brak relacji opartych na miłości i zaufaniu powoduje, że taka socjopatka jest w stanie swojego mężczyznę zmusić do wszystkiego wykorzystując jego serce na dłoni. Ośmieszy publicznie, będzie rozmawiać z byle kim o związkowych problemach a w międzyczasie z byle okazji będzie takiego faceta rzucać i cieszyć się tym, że on wraca do niej na kolanach błagając o przebaczenie. Dziwnym trafem, na takie kobiety zwykle trafiają Ci wrażliwsi faceci, trochę bardziej delikatni.

Sygnały od otoczenia o tym, że coś jest nie tak to tylko i wyłącznie zaproszenie do otwartego konfliktu. A już oby się nie odezwali teściowie takiej socjopatki! Jest zdolna z miejsca ich „pozabijać”. A potem mieć pretensje  do całego świata, że nie jest akceptowana i oczekuje się od niej pokory. Nie dostrzega jednak, że być może ona również nie jest bez winy. Nie potrafi podjąć się refleksji nad własnym zachowaniem. Natomiast odczytuje wszystkie działania otoczenia jako zawiść, zazdrość i niechęć. Taka kobieta jest wiecznie pokrzywdzona. Czuje się zraniona i to bezpodstawnie.

Relacje synowa – teściowie to chyba te najtrudniejsze. I kosztuje to wiele wysiłku i zachodu żeby zbudować w miarę zdrowe i przyjazne związki pomiędzy tymi ludźmi. Co więcej! Jest to chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy jaką można podarować swojej drugiej połówce. Myślę, że trzeba być niesamowicie dojrzałym żeby poradzić sobie z takim wyzwaniem.

Do tej powyższej listy cech charakterystycznych dorzuciłabym jeszcze absolutną chęć dominacji. Stawianie się na piedestale to ulubiony sport socjopatki. Najlepsza przyjaciółka może stać się największym wrogiem jeżeli tylko okaże się, że jest lepiej przystosowana do nowej sytuacji. Socjopatka nie jest w stanie znieść faktu, że nie znajduje się na pierwszym miejscu, nie jest najlepsza i najbardziej hołubiona przez środowisko w którym żyje.

Od lat obserwuję takie socjopatki w swoim otoczeniu i swojej rodzinie. Mam wrażenie, że kobietom takie zachowania jakoś łatwiej przychodzą. I niezależnie czy taka socjopatka ma 20 lat czy 80, zawsze jest w stanie wprowadzić tak niezdrową atmosferę, że aż odechciewa się żyć. Zastanawiam się tylko, czy w rezultacie, taka kobieta nie zostaje bardzo samotną, zgorzkniałą osobą, bez umiejętności czerpania radości z życia.

Pragnę zaznaczyć że powyższy tekst opiera się na moich własnych obserwacjach różnych osób z mojego otoczenia i jest wyłącznie moją subiektywną wizją rzeczywistości.

Dlaczego nienawidzę Mr Greya

Ten post jest niejako rozprawieniem się z moimi demonami. Zbierałam się do tego bardzo długo, a przeczytanie tej trylogii było moją małą, prywatną wojną. Czuję pewną ulgę mogąc tym tekstem podsumować swoje zmagania i mam nadzieję nigdy więcej do tych rozmyślań nie wracać.

Po tym enigmatycznym wstępnie przejdę do konkretów. Zamierzam opisać swoje odczucia względem światowego bestsellera, trylogii "Fifty Shades", w skład której wchodzą tytułu "Fifty shades of Grey", "Fifty shades Darker" oraz "Fifty shades Freed". Postaram się krótko zwięźle i na temat wyrazić swoją odrazę.

Zacznę może od tego, że moje podejście do książki było bardzo pozytywne. Byłam zaciekawiona, wiązałam z nią naprawdę wielkie nadzieje. Po entuzjastycznych opiniach w internecie spodziewałam się, że trylogia okaże się pozycją interesującą, wręcz podręcznikiem wszelkich odcieni erotyki. Otworzy przede mną nowe, nieznane rejony, pozwoli zaspokoić ciekawość. A jak wiadomo, ciekawość w tej dziedzinie jest ogromna, szczególnie gdy ma się 20 lat.

Okazało się, że musiałam się zmierzyć z największym literackim wyzwaniem w swoim krótkim życiu. Wykreowane przez E L James postaci oraz fabuła stały się dla mnie ogromnym obciążeniem psychicznym. Nie należę do osób o słabych nerwach. Ale nie spodziewałam się też, że okażę się tak wrażliwa na tą treść. Ataki lęku, koszmary senne i ciągłe uczucie zagrożenia. To wszystko towarzyszyło mi podczas czytania. A co najgorsze, nie mogłam tego przezwyciężyć dopóki nie przebrnęłam przez całość.

Nienawidzę Mr Greya. Po przeczytaniu całości stał się dla mnie symbolem tego wszystkiego, czym mężczyzna, a w zasadzie partner nie powinien być. I w nosie mam tak naprawdę jego trudne dzieciństwo i fakt, że taki po prostu jest.

Jak dotąd mało konkretów. Bo co tak naprawdę najbardziej przeraziło mnie w tym wszystkim? Sposób i podejście Mr Greya do młodej dziewczyny, Anastazji. Terror psychiczny, chęć dominacji i absolutnej kontroli względem kobiety była czymś, co mnie przytłaczało i odrzucało. Jest to dla mnie absolutne zaprzeczenie związku.
Po drugie - postrzeganie przez Mr Greya czułości i namiętności poprzez pryzmat lania pasem, smagania pejczem czy podwieszania pod sufitem... Naprawdę byłam otwarta na wiedzę na ten temat. Chciałam to wszystko poznać i zrozumieć. Bardzo chciałam mieć wgląd w ten styl życia. W tą ideologię. A teraz bardzo żałuję. Dochodzę do wniosku, że jest to coś czego nie jestem w stanie przełknąć i zaakceptować. Nie zamierzam nikomu tego zabraniać. Bez wątpienia istnieją ludzie, którym taki sposób wyrażania uczuć pasuje. Ale na pewno nie należę do tych osób.

Teraz będę się czepiała mniej szokujących rzeczy. Przede wszystkim, styl jakim jest to napisane. Może i nie mam takiego doświadczenia w tekstach oryginalnie w języku angielskim, ale nawet ja widzę jak infantylnie jest prowadzona ta powieść. Treść zdecydowanie dla dorosłych, styl zdecydowanie dla nastolatków. Ten zgrzyt absolutnie jest nie do przyjęcia w tym wypadku.
Dalej, przesadna fikcja literacka. To nie jest fantastyka, więc jeżeli prowadzi się fabułę w rzeczywistym świecie, trzeba się trzymać faktów. Mityczna wręcz scena utraty dziewictwa zakończona takimi fajerwerkami, że aż strach się bać z pewnością nie ma nic wspólnego z prawdziwym światem. No przykro mi bardzo, ale kwestie dopasowania, poznania się nawzajem parterów i porozumienia są poza pojęciem autorki. Szczerze jej współczuję - według mnie nigdy tego nie doświadczyła i dlatego nie potrafi dostrzec jak ważne są te rzeczy w związku.

Wywieranie presji psychicznej i tak de facto, zmuszanie Anastazji za pomocą rozmaitych chwytów psychologicznych, to coś obrzydliwego. Ale sama bohaterka również mnie irytuje. Bezwolna owieczka, szara i nijaka, praktycznie bez oporów poddająca się tyranowi. Nie zgadzam się z tym. Przykro mi, nie taka jest moja wizja świata i chociaż innym może ona pasować, ja tego nie kupuję.

Bardzo rzadko zdarza mi się mieć takie zdanie na temat książek. Ale tu będę nieprzejednana i żadne argumenty mnie nie przekonają. Pozostaje mi tylko cieszyć się, że M. jest zupełnie inny, a czytając te najbardziej drastyczne sceny, marzyłam żeby móc się w niego wtulić i upewnić, że istnieją jeszcze mężczyźni, którym czułość, troska i sztuka kompromisu nie są obce.
Nie polecam nikomu. Dziwię się milionom ludzi, którzy się tym pasjonują. Dla mnie to jedynie tania sensacja. Szokowanie dla samego szokowania nie jest sztuką, a wyłącznie robieniem pieniędzy w najbardziej prymitywny sposób.

Szybki efekt

Bardzo lubię szybkie, a efektowne fryzury, jednocześnie doskonale nadające się na co dzień. Ostatnio odkryłam kolejną taką, chociaż dla większości może to być już dawno oklepany sposób ;)

Do wykonania tej fryzury fajnie nada się ozdobny grzebyk ;). Postanowiłam że sama sobie taki stworzę. W sklepie ze sztuczną biżuterią dostałam je za 1 zł/sztuka. Koszt bardzo niski, a doskonałe pole do popisu. Oto co mi wyszło :)



W przypadku lewego grzebyka posłużyłam się klejem polimerowym i przypadkową mieszanką rozmaitych koralików. W drugim - muliną i znowu koralikami. Oba grzebyki mają tę zaletę że są przezroczyste więc nie będzie ich widać tak bardzo na włosach.
A tu już efekty moich działań z grzebieniami ;)


Oczywiście musiałam się wspomóc wsuwkami, bo krótsze kosmyki moich cieniowanych włosów nie zamierzały pozostać tam, gdzie ja bym tego chciała. Niemniej, upięcie jest szybkie i bardzo mi się podoba :) Myślę że z odrobiną lakieru wytrzyma cały dzień.
Tutaj jeszcze prosta i szybka metoda wykonania:


Przypadkiem trafiłam też na YT na inną wersję tej fryzury, równie szybką i prostą, a nie wymagającą grzebyka :)



***
Życiowe zawirowania nie wpływają dobrze na moją twórczość blogową. Ale póki co mam już gdzie mieszkać, więc mam też nadzieję że znajdę więcej czasu żeby się tutaj pojawiać :) 
Tak w razie gdyby ktoś za mną tęsknił ;)

Na odporność

W te wakacje miałam to nieszczęście, że moja odporność została zmiażdżona serią antybiotyków. Tak bywa, dlatego postanowiłam trochę wspomóc swój organizm różnymi metodami. Dlatego dzisiaj rano byłam zachwycona widząc, że znalazła się sokowirówka ;)


Rzuciłam się na dwa klasyki i jeden eksperyment.

Przede wszystkim sok jabłkowy. Jak widać mocno ciemniejący a więc ze sporą dawką żelaza. Przy okazji jabłka zawierają niezłą dawkę witaminy C i kwasów owocowych. Do tego sporo błonnika. Poza tym "One apple a day, keeps doctor away" i mam nadzieję, że to się sprawdzi w tym sezonie jesienno zimowym.

Dalej marchewka. Oprócz tego, że poprawi koloryt mojej skóry to jeszcze dostarczy mi dawkę i poprawi mój wzrok, dostarczy mi też witamin z grupy B, które są mi niezbędne przy reakcjach alergicznych mojej skóry.

Na koniec sok z buraka. Zrobiłam go tylko szklankę, ponieważ obawiałam się jego smaku. Nie jestem fanką buraków na co dzień, więc nie chciałam zmarnować warzyw. Jednak okazało się, że surowy burak bije na głowę gotowanego pod względem smaku i sok z buraka pije się z ogromną przyjemnością. Ma przepiękny kolor, dzięki betainie - naturalnemu barwnikowi. Ta sama substancja w znaczący sposób podnosi odporność. Wiążę więc z nią duże nadzieje ;)


W moim wypadku soki są o tyle wartościowe, że jabłka pochodzą z sadu mojej babci a marchewki i buraki z ogrodu moich rodziców. Mam więc gwarancję "czystości" warzyw. Sama je obrałam i przepuściłam przez sokowirówkę. Trochę tylko żałuję, że praktycznie zaraz po zrobieniu trzeba je wypić, bo mają tendencję do szybkiego psucia się.
Oczywiście nie dodawałam do nich cukru. A sok z buraków był tak niesamowicie sycący, że aż nie mogłam w to uwierzyć! Jakbym zjadła spory obiad :)


Pewnie za jakiś czas napiszę jeszcze kilka słów na temat tego, co robię dla swojej odporności :)
Myślę, że temat jest szczególnie interesujący właśnie teraz, kiedy jest dostęp do świeżych warzyw i owoców, a za kilka tygodni zacznie się prawdziwa jesień - mokra, zimna i szarzejąca. Czyli taka jaką uwielbiam ;)

Niebieskie kwiaty

Jestem zdania, że farby do szkła to element obowiązkowego wyposażenia domu. Nigdy tak naprawdę nie wiadomo kiedy najdzie mnie wena, a w łapki wpadnie jakieś szkiełko godne wtórnego wykorzystania :)

Dzisiaj skończyła mi się kawa. Moja ulubiona, więc zrobiło mi się smutno. W pierwszym odruchu chciałam go wyrzucić.


Jednak stwierdziłam, że ten akurat słoiczek ma bardzo interesujący kształt i doskonale nada się na wazonik, którego od dawna mi brakowało do szczęścia :). A więc chwyciłam farbki i pędzelek i do dzieła ;)









Być może wykonanie nie jakieś fenomenalne, ale jak na moje potrzeby wystarczające :)
A tutaj już wazonik w użyciu ;)



Domowy żel do brwi

Jakiś czas temu w Rossmanie wyłowiłam słynny już i szeroko sławiony żel do brwi firmy Delia. No, ale jak zobaczyłam, że za kilka mililitrów mam zapłacić blisko 20 zł (konkretnie chyba 18,99 zł) to stwierdziłam, że sama się tym zajmę.

Początkowo najpierw wypełniałam brwi mieszanką cieni a potem pokrywałam żelem, ale lubiło się to wszystko przemieszczać i rozmazywać. Dlatego stworzyłam sobie z tego jeden kosmetyk ;)
Taki korektor do brwi, to nic innego jak nieco żelu do włosów (w końcu brwi to też włosy) i pigment. Dlatego znalazłam czysty pojemniczek, wsypałam nieco cieni do powiek, które zwykle mieszam podkreślając brwi, dodałam kroplę olejku limonkowego z Alterry (dla odżywienia brwi i nadania im połysku oraz ładnego zapachu) i wypełniłam resztę żelem do włosów z Isany. Wymieszałam i voila!


Jeżeli chodzi o takie ewidentne zalety, to przede wszystkim cena. Bo jak się uprzeć, to wcale nie musimy za nic płacić. Żel do brwi zwykle się jakiś w domu znajdzie, podobnie jak nieużywany cień do powiek, który świetnie się nada do takiego domowego żelu. Olejek nie jest niezbędny, to tylko miły dodatek.


W drugiej kolejności mi bardzo odpowiada to, że sama mogę wymieszać odcień idealny dla moich brwi.  Nie będzie on ani za rudy ani za ciemny, ani za zimny ;)


W internecie nie znalazłam za wiele na temat tego, jak można taki żel wykonać samodzielnie. Jedyne co widziałam to propozycja zmieszania eyelinera z ciemnym podkładem. Sam eyeliner wydał mi się ciekawym pomysłem, dlatego pewnie jeszcze będę kombinowała z nim i żelem.

Może ktoś ma jeszcze jakieś inne propozycje :)?