Dziana kura

Jakiś czas temu postanowiłam zaszaleć i poeksperymentować, jednocześnie wymiatając resztki z lodówki. A oto i efekty takich moich niedzielnych zabaw.


Zdecydowałam się nadziać dostępne piersi z kurczaka i upiec :)
Jako farsz wykorzystałam resztę sera kanapkowego typu feta (ten z Favity albo z Biedronki o gładkiej, mazistej konsystencji), 3 starte ząbki czosnku i zioła prowansalskie.
Piersi nacięłam z boku tworząc kieszonkę. Jak widać na załączonym obrazku, trzeba uważać, żeby nie przedziurawić boku ;).
Na blaszkę, posmarowałam cienką warstewką majonezu (żeby się tak ładnie spiekła) i jakieś 20-25 min w wysokiej temperaturze (ciężko stwierdzić jak wysokiej mając gazowy piekarnik; uroki studenckiego mieszkania ;).
Efekt był całkiem niezły, szczególnie, że mięso wchłonęło sól z sera i stało się odpowiednio doprawione, a farsz złagodniał. Do tego trochę ryżu i jakieś warzywka i całkiem niezły obiad gotowy ;)

Płyn micelarny BeBeauty

Rzucił mi się w oczy na blogu Iwetto w poście "Tanie zmywanie vol 2" (klik). Nieźle wygląda no i jest dostępny w każdej Biedronce, a mi akurat wtedy skończyła się pianka do mycia twarzy z Lirene, więc stwierdziłam, że się skuszę.


I jak na razie nie żałuję :). Koszt to 4,49 zł za 200 ml a więc niewiele, a daje bardzo przyjemne odświeżenie, szczególnie rano. Makijaż zmywa, aczkolwiek ja nie jestem fanką 'bezwodnego' zmywania makijażu i wolę jednak trochę jakiegoś mydła, żelu bądź czegoś podobnego. 
Ma bardzo ładny zapach i nie podrażnia (w końcu jest do skóry wrażliwej). Przy okazji bardzo podoba mi się tak od strony estetycznej jak i praktycznej z uwagi na wygodny aplikator. Więcej co prawda będę mogła  powiedzieć jak już wykorzystam cały, ale na dzień dzisiejszy myślę, że znowu będę go chciała w swojej pielęgnacji.

Znikająca nerka

Książka Filipa Gralińskiego to zbiór, a właściwie leksykon legend miejskich, rozpowszechnionych na terenie polski. Mają bardzo różne pochodzenie i jak to z legendami bywa, w niektórych jest ziarno prawdy. 


Miejska legenda (ang. urban legend) – pozornie prawdopodobna informacja rozpowszechniana w mediach, Internecie bądź w kręgach towarzyskich, która budzi wielkie emocje u odbiorców, zazwyczaj nieprawdziwa. (źródło: Wikipedia).

I tak też rzeczywiście jest. Ja osobiście uwielbiam tę książkę za to, że jest prawdziwa. Znalazłam w niej całkiem sporo różnych opowieści, co do których byłam święcie przekonana, że są prawdziwe i wydarzyły się "znajomemu znajomego" dosłownie dwie ulice dalej. Momentami się śmiałam, gdy odnalazłam legendę "Brzydkie studentki do szafy" w której profesor na egzaminie ustnym każe studentce wejść do szafy i stamtąd odpowiadać, ponieważ w jego mniemaniu jest tak brzydka że nie można na nią patrzeć, a niekiedy byłam w szoku, gdy przeczytałam, że całe to zbieractwo nakrętek od butelek, które uprawiają setki tysięcy ludzi (bo rzekomo odpowiednia ilość nakrętek gwarantuje jakiejś niepełnosprawnej osobie nowy wózek inwalidzki) to bzdura. 

Książka rozwiewa nieco wątpliwości, obala sporo mitów i jest niesamowicie wciągająca. Nieraz śmiałam się do łez czy czułam mdłości. Nie ma tu miejsca na estetykę, delikatność czy subtelność. Wszelkie sprośności, obrzydliwości i szokujące elementy kojarzą mi się mocno z folklorem. I w zasadzie w samym wstępie pada rodzaj tezy w której autor dowodzi, że legendy miejskie to swego rodzaju folklor XXI wieku, a nowoczesne technologie i postęp naukowy wcale nie powodują, że przestajemy wierzyć w rzeczy niesamowite a nawet nadprzyrodzone. Potrzeba tłumaczenia sobie niewytłumaczalnego jest w człowieku tak silna, że nie tylko nie porzucił przekazywanych ustnie historii, ale był w stanie wytworzyć jej nowy rodzaj, w całości oparty na otaczającej go rzeczywistości.

Z czystym sumieniem mogę ją polecić jako interesującą, nie za ciężką lekturę, która jednocześnie nie jest stratą czasu :)

Opróżnione: Styczeń 2013

Doszłam do wniosku, że takie podsumowania zużytych produktów klimacie "Projektu denko" mogą na dłuższą metę stać się użyteczne, być może nie tylko dla mnie. Dlatego chyba postaram się w miarę regularnie wprowadzić to do obiegu bloga ;)

Co prawda poniższych produktów nie zużyłam tylko i wyłącznie w ciągu miesiąca, ale po prostu zebrałam akurat to, co się skończyło :)


Pianka Lirene Design Your Style +20: najdłużej używana rzecz, bo z tego co pamiętam, skusiłam się na nią chyba w kwietniu zeszłego roku i od tamtego czasu dzielnie zmywała mój makijaż co wieczór. Jest naprawdę wydajna i pewnie za niedługo znowu ją kupię. Doskonale myje, co mnie zaskoczyło, nie szczypie w oczy i nie wysusza. 

Zmywacz Nailty z Biedronki: Niestety już niedostępny a szkoda, bo miał świetną cenę (ok. 3 zł) i bardzo ładny, karmelowy zapach. Zużywanie go zajęło mi jakieś pół roku (zmywanie co 3-4 dni) więc też całkiem ekonomiczny. Dobrze zmywał (nawet brokaty) i nie powodował żadnych uszkodzeń płytki, przynajmniej u mnie :)

Babydream Shampoo: dostępny w Rossmanie za ok. 4 zł. Największą jego zaletą jest brak SLSów i generalnie szkodliwych substancji. Myślę, że moje włosy były z niego bardzo zadowolone, ja po czasie nieco mniej. Po kilku myciach zaczął powodować, że moje włosy już podczas mycia robiły się tępe, szorstkie i skłonne do plątania się. Generalnie jestem bardzo za, ale na zmianę z jakimś innym szamponem :)

Original Source: Almond and Black Cherry (Winter edition): edycja limitowana żeli pod prysznic z zeszłego roku. Nie jestem pewna, czy ta linia była dostępna w Polsce, bo mój egzemplarz przyjechał z Anglii. Miał przecudowny zapach. I co rzadkie, zapach utrzymujący się na mojej skórze. Oprócz mycia nie wymagam od żeli niczego więcej więc nie oceniam kwestii wysuszania etc.

BeBeauty Odżywczy krem do rąk: Biedronkowa marka zawsze pod ręką. Aczkolwiek nie jestem pewna czy chcę ją znowu na ręce. Ładnie pachniał i nienachalnie nawilżał, ale miał w sobie efekt "klejenia" który mnie bardzo denerwuje. Niektóre balsamy i kremy tak mają. Aczkolwiek jak za tę cenę to nie ma co marudzić.

Maybelline Affinitone: to było moje drugie opakowanie, jestem w trakcie trzeciego. Zawsze kupuję je w Superpharmie w promocji (normalna cena to 24,99 zł chyba, a ja nigdy nie kupiłam drożej niż 18 zł). Mi wystarcza na naprawdę długo, coś ponad pół roku. Nakładam zawsze gąbeczką, ponieważ idealnie wtapia się w skórę. Niestety, najjaśniejszy odcień (03 Light sandbeige) jest dla mnie i tak leciutko za ciemny. Oczywiście 01 i 02 w Polsce niedostępne. Aczkolwiek jeszcze nie znalazłam podkładu, który by był tak jasny jak moja cera. Musiałby być chyba biały XD.

Fabulous Lash Miss Sporty: mój ideał jeżeli chodzi o maskary. Niska cena (9-10 zł), nie osypuje się i przetrzymuje wszelkie deszcze i śniegi. Podkręca, rozdziela i pogrubia. Przy dwóch warstwach daje efekt sztucznych rzęs. Nigdy mnie nie zawiódł i teraz trochę żałuję, że skusiłam się na coś innego, co nie jest równie dobre.

Sesyjne muffiny

Jak to bywa w sesji, trzeba sobie wynajdywać jakieś zajęcia, byle się tylko nie uczyć. I tak oto, motywowana odległością od notatek, znalazłam się wczoraj o 22 w kuchni z zamiarem upieczenia imbirowych muffinów.


Przepis, jak to na muffiny, jest banalnie prosty:

I mieszamy: mokre z mokrymi, suche z suchymi i łączymy. Nie trzeba się specjalnie starać, po prostu wymieszać. A jak już będzie po wszystkim to do foremek i na jakieś 20 min do piekarnika.
Żałuję trochę, że nie posiadam takiej prawdziwej formy do muffinek, bo tak po prostu ułożone na blasze, zwyczajnie tracą swój okrągły kształt.
Niemniej, w smaku są całkiem niezłe i z tego co słyszałam od współlokatorek, to im również smakowały, więc orzekam że są całkiem niezłe.


Na koniec pokusiłam się na nieco karmelowej skorupki na wierzchu :). Zrobienie takiej polewy jest proste i szybkie: dwie łyżki masła, 3-4 łyżki mleka, pół szklanki cukru. Wszystko razem łączymy na patelni i jak zacznie wrzeć i zmieniać kolor na delikatnie beżowy jak poniżej, można wyłączyć gaz i cały czas mieszać. Ważne żeby od razu polewać muffiny, czy cokolwiek innego, inaczej zastygnie na kamień. A przy ponownym podgrzaniu bardzo łatwo jest przypalić.


Jednak pieczenie całkiem nieźle odpręża ;) Szczególnie w środku nocy :D