Płaszczyk na pędzle

Oto nadszedł ten dzień, gdzie trzeba wreszcie spakować wszystkie zabawki i jechać w daleki świat zdobywać wiedzę ;). I przy okazji tego wydarzenia powstał pewien mały problem. Jak mam przewieźć bezpiecznie swoje pędzle do twarzy?

Rozwiązanie jak zwykle zapewniłam sobie sama. Nie wyobrażam sobie wydawania pieniędzy na takie podróżne etui do pędzi. Więc zrobiłam je własnymi rączkami i bardzo prostym sposobem.


Do wykonania potrzebowałam nożyczki, kawałek grubszego materiału, sznureczek/wstążka do wykończenia (w moim przypadku ta koronkowa taśma), igłę i nitkę.
Rozłożyłam materiał i wycięłam z niego prostokąt na wysokość największego pędzla. Potem (i tu w zależności od przewidywanej w etui ilości pędzli) zaznaczyłam sobie miejsca, które potem ponacinałam. No i nożyczkami dokończyłam dzieła. Ważne, żeby z lewej strony zostawić ok. 10-15 cm materiału bez nacięć. Ten fragment będzie owijany dookoła całego etui i zagwarantuje, że nic nie dostanie się do środka. Na koniec przyszyłam koronkę i gotowe ;)


Ja co prawda mam tylko kilka pędzli, które naprawdę wymagają takiego troskliwego transportu. Ale mam nadzieję w przyszłości dorobić się jeszcze paru cenniejszych sztuk i myślę że wtedy ten płaszczyk na pędzle będzie czymś naprawdę niezbędnym. Wykonanie zajęło mi jakieś 15 minut, a nie musiałam tego kupować ;) I znowu odzywa się mój wewnętrzny poznańsko-studencki sknera ;P

Eko-logio-nomia

Nie jestem żadnym eko-świrem. Nie przywiązuję się do drzew, nie zbieram podpisów w inicjatywach o nietestowanie na zwierzętach, nie jestem wegetarianką. Po prostu obserwując rzeczywistość, doszłam do wniosku, że ekologia jest ekonomiczna.

W styczniu miną trzy lata odkąd wyprowadziłam się z rodziną poza miasto. I jasnym jest dla mnie że tu, na obrzeżach miasta, dużo łatwiej jest o ekologię. Ku mojemu zaskoczeniu, chyba dla niewielu ludzi jest to jasne.
W każdym razie - mamy kryzys. Moi rodzice doszli do wniosku, że czas zacząć oszczędzać... na śmieciach :). Bo po co płacić za większy kosz do wywożenia, skoro można zapłacić za najmniejszy? Tylko co z pozostałymi śmieciami? Zamierzam szybko pokazać w czym rzecz.

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych pokazywanie koszy i segregatorów może być dziwne czy obrzydliwe, ale ja nikogo do dalszego czytania nie zmuszam ;). Dlatego proszę o otwartość i zrozumienie przesłania. Zdjęcia mają tylko za zadanie zilustrować to o czym chcę napisać. Jednocześnie, doskonale wiem, że to co opiszę nie ma racji bytu w mieście czy w bloku. Mieszkałam na blokowisku 17 lat i wszelkie idee ekonomicznej ekologii są możliwe dopiero teraz, po wyprowadzce.

W takim przeciętnym, czteroosobowym gospodarstwie domowym produkuje się naprawdę sporo śmieci. Część z nich to oczywiście rzeczy jednorazowe, niezdatne już potem nikomu do niczego. One powędrują na wysypisko śmieci. Ale znakomita większość naszej domowej "produkcji" świetnie sobie poradzi w swoim drugim życiu ;). Po lewej taki drobny schemat obrazujący jak mniej więcej wygląda skład takiego domowego worka ze śmieciami.
Wracając do oszczędności moich rodziców - wymagało to stworzenia pewnego systemu, żeby już na etapie "produkcji" śmiecia wyznaczać mu dalszą trasę i od razu segregować śmieci na poziomie domu. Na pierwszy ogień poszły odpady biodegradowalne. W kącie ogrodu, za drzewkiem utworzony został kompost. Dla tych którzy nie kojarzą pojęcia: wędrują tam wszystkie odpady biologiczne, resztki jedzenia, odpady z warzyw, skorupki od jajek, kostki od kurczaka i zepsuta zupa sprzed tygodnia. To wszystko sobie tam razem zostaje. Co jakiś czas zostaje zasypane ziemią, można podsypać wapnem żeby się lepiej rozkładało. I to sobie gnije, tworzy ważną dla gleby próchnicę i po jakimś czasie mamy świetny nawóz do ogródka, z którego moi rodzice korzystają.
Jednocześnie, na blacie przy zlewie, na zielonych kafelkach, zagościł zielony garnek z zielonym wieczkiem. Tak więc gotując sobie w kuchni wszystkie resztki wędrują tam, a potem (najczęściej za pomocą mojego brata ;) na kompost w ogrodzie.
A tu już pod zlewem :) Dwa kosze do których wędrują folie, plastiki i rzeczy nie do przetworzenia w domu (po lewej) oraz papier i wszystko co da się w najbliższej przyszłości spalić w kominku (po prawej). Bardzo wygodna sprawa, wszystko pod ręką i nigdy nie brakuje rozpałki :)






No przyznaję, że to niesamowicie wygodne mieć po drugiej stronie ulicy segregatory do surowców wtórnych ;). Aczkolwiek z tego co widzę, ludzie wożą tu śmieci z całego osiedla. W każdym razie, plastik, szkło białe i kolorowe zostają wyniesione tutaj.
Zwracam uwagę, żeby w miarę możliwości odkręcać zakrętki od butelek. Dlaczego? Ponieważ gdy przyjeżdżają one do sortowni, są wrzucane do takiej wielkiej maszyny która ściska je w takie wielkie kostki. I wtedy te korki zostają pod wpływem ciśnienia wystrzelone z ogromną siłą i prędkością co jest niebezpieczne dla pracowników.
Oczywiście lepiej jest pozgniatać butelki, wtedy zajmą mniej miejsca i więcej ich wejdzie do kosza ;)
Poza tym, moja mama zawsze zwraca uwagę na to, żeby słoiki czy butelki szklane przepłukać i odkleić etykietki, zanim powędrują do recyklingu. Podejrzewam, że chodzi o zanieczyszczenie procesu przetapiania tego szkła :)



Lubię w tej segregacji śmieci to, że łączy coś dobrego i pożytecznego dla natury z prostą oszczędnością. Chyba taka bardziej praktyczna strona ekologii jest w stanie przemówić do większej ilości ludzi niż taka ideologiczna, dla samej racji :)

Dlaczego ciężko jest być socjopatką?


Ostatnimi czasy obserwuję nasilenie się zjawiska damskiej socjopatii w moim otoczeniu. Zanim przejdę do konkretów, podeprę się słownikową definicją zjawiska:

„Socjopatia (inaczej osobowość antyspołeczna) - zaburzenie osobowości, przejawiające się nierespektowaniem podstawowych norm etycznych oraz wzorców zachowań w społeczeństwie, uwidaczniające się w wyraźnym braku przystosowania do życia w społeczeństwie”

Szczerze mówiąc, po przeczytaniu takiej definicji jeszcze nic nie wiem i wydaje mi się, że czasem sama taką socjopatką jestem. Bo bywa, że nie umiem respektować jakiejś powszechnej normy etycznej a moje zachowanie odbiega od wzorowego. Jednak sytuacja staje się bardziej jasna, jak już wziąć pod uwagę cechy charakterystyczne takiego socjopaty:

„Socjopaci mimo normalnego (lub nawet większego) poziomu inteligencji nie potrafią podporządkować się zasadom współżycia społecznego. Wczesne przejawy tego zaburzenia obejmują m.in. kłamanie, kradzieże, bójki i inne konflikty z normami prawnymi.
W potocznym rozumieniu socjopata to osoba, która nie liczy się z cudzymi opiniami i łatwo popada w konflikty z innymi”

Bardzo interesująca jest wzmianka o wysokim poziomie inteligencji. Może to być pomocne dla takiej socjopatii przy knuciu, spiskowaniu i tkaniu wszelkiej maści intryg. Kłamstwo to druga natura. Nieliczenie się z cudzymi opiniami to chleb powszedni, zagryzany nieustającymi konfliktami. Rzecz jasna socjopatka nie przebiera w środkach. Będzie kłamała, podsłuchiwała i stosowała szantaże emocjonalne. Ale co dalej?

„Cechy charakterystyczne:
  • brak sumienia i odpowiedzialności wobec innych,
  • brak wstydu, poczucia winy i skruchy, osoby te nie są zdolne do głębokiej troski o drugiego człowieka,
  • kontakty międzyludzkie są u socjopatów znikome, nastawione na eksploatację drugiej osoby (około 80% przypadków),
  • manipulowanie jednostką, wykorzystywanie do własnych celów,
  • nieprzywiązywanie się do drugiego człowieka, brak reakcji na zaufanie, miłość i czułość; socjopata nie odbiera sygnałów z otoczenia, nie reaguje na przykłady innych, na to co jest normą, a co nie.”

No i tu już oddycham spokojnie, bo socjopatką raczej nie jestem i wyraźnie widzę co mnie od takowej przykładowej persony odróżnia.

Niedobór sumienia i poczucia odpowiedzialności to spory problem. Bo jak człowiek nie bierze pod uwagę że dopadną go konsekwencje jego działań to obciąża tym otoczenie. I potem np. robi długi.

Brak wstydu i poczucia winy to też dość poważny objaw. Jeżeli taka kobieta nie dostrzega że popełnia błąd to nie może też ponieść winy, nie umie się przyznać sama przed sobą i przed innymi że zrobiła coś źle. Co z przepraszaniem? Oczywiście nie jest to łatwe dla nikogo. Ale czasem żeby zachować twarz, żeby być porządnym i działać w zgodzie ze sobą po prostu trzeba. A taka socjopatka? No nie ma tego wewnętrznego przymusu. I nawet jeżeli krzywdzi osoby sobie najbliższe, nie widzi w tym problemu. Ważne, że jej uczucia pozostały nietknięte.

Co z tą eksploatacją drugiej osoby? No tutaj jest szerokie pole do popisu. Czasem taka socjopatka na tyle mocno absorbuje sobą drugą osobę, że ją od siebie uzależnia. Powoduje, że żadna decyzja nie może być podjęta bez jej udziału, a całe otoczenie musi działać w zgodzie z jej terrorem. Co jeżeli otoczenie nie zamierza się poddać? Sytuacja podobna jak druga wojna światowa – sporo ofiar, mnóstwo przelanej krwi i porozbijane związki. Rządna krwi socjopatka walczy wyłącznie o własną satysfakcję, depcząc cudze uczucia.

Manipulowanie drugim człowiekiem, to chyba jedna z bardziej obrzydliwych praktyk. A już znieść nie mogę sytuacji, w których taka kobieta manipuluje dzieckiem. Bo że krzywdzi dorosłego? No cóż, on już jest lepiej przygotowany do takich rzeczy. Dziecko natomiast jest wrażliwe, łatwe do zranienia i ma bardzo delikatną psychikę. Socjopatka wjeżdża w nią czołgiem swojej determinacji i jest w stanie wykorzystać do własnych celów.

Brak relacji opartych na miłości i zaufaniu powoduje, że taka socjopatka jest w stanie swojego mężczyznę zmusić do wszystkiego wykorzystując jego serce na dłoni. Ośmieszy publicznie, będzie rozmawiać z byle kim o związkowych problemach a w międzyczasie z byle okazji będzie takiego faceta rzucać i cieszyć się tym, że on wraca do niej na kolanach błagając o przebaczenie. Dziwnym trafem, na takie kobiety zwykle trafiają Ci wrażliwsi faceci, trochę bardziej delikatni.

Sygnały od otoczenia o tym, że coś jest nie tak to tylko i wyłącznie zaproszenie do otwartego konfliktu. A już oby się nie odezwali teściowie takiej socjopatki! Jest zdolna z miejsca ich „pozabijać”. A potem mieć pretensje  do całego świata, że nie jest akceptowana i oczekuje się od niej pokory. Nie dostrzega jednak, że być może ona również nie jest bez winy. Nie potrafi podjąć się refleksji nad własnym zachowaniem. Natomiast odczytuje wszystkie działania otoczenia jako zawiść, zazdrość i niechęć. Taka kobieta jest wiecznie pokrzywdzona. Czuje się zraniona i to bezpodstawnie.

Relacje synowa – teściowie to chyba te najtrudniejsze. I kosztuje to wiele wysiłku i zachodu żeby zbudować w miarę zdrowe i przyjazne związki pomiędzy tymi ludźmi. Co więcej! Jest to chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy jaką można podarować swojej drugiej połówce. Myślę, że trzeba być niesamowicie dojrzałym żeby poradzić sobie z takim wyzwaniem.

Do tej powyższej listy cech charakterystycznych dorzuciłabym jeszcze absolutną chęć dominacji. Stawianie się na piedestale to ulubiony sport socjopatki. Najlepsza przyjaciółka może stać się największym wrogiem jeżeli tylko okaże się, że jest lepiej przystosowana do nowej sytuacji. Socjopatka nie jest w stanie znieść faktu, że nie znajduje się na pierwszym miejscu, nie jest najlepsza i najbardziej hołubiona przez środowisko w którym żyje.

Od lat obserwuję takie socjopatki w swoim otoczeniu i swojej rodzinie. Mam wrażenie, że kobietom takie zachowania jakoś łatwiej przychodzą. I niezależnie czy taka socjopatka ma 20 lat czy 80, zawsze jest w stanie wprowadzić tak niezdrową atmosferę, że aż odechciewa się żyć. Zastanawiam się tylko, czy w rezultacie, taka kobieta nie zostaje bardzo samotną, zgorzkniałą osobą, bez umiejętności czerpania radości z życia.

Pragnę zaznaczyć że powyższy tekst opiera się na moich własnych obserwacjach różnych osób z mojego otoczenia i jest wyłącznie moją subiektywną wizją rzeczywistości.

Dlaczego nienawidzę Mr Greya

Ten post jest niejako rozprawieniem się z moimi demonami. Zbierałam się do tego bardzo długo, a przeczytanie tej trylogii było moją małą, prywatną wojną. Czuję pewną ulgę mogąc tym tekstem podsumować swoje zmagania i mam nadzieję nigdy więcej do tych rozmyślań nie wracać.

Po tym enigmatycznym wstępnie przejdę do konkretów. Zamierzam opisać swoje odczucia względem światowego bestsellera, trylogii "Fifty Shades", w skład której wchodzą tytułu "Fifty shades of Grey", "Fifty shades Darker" oraz "Fifty shades Freed". Postaram się krótko zwięźle i na temat wyrazić swoją odrazę.

Zacznę może od tego, że moje podejście do książki było bardzo pozytywne. Byłam zaciekawiona, wiązałam z nią naprawdę wielkie nadzieje. Po entuzjastycznych opiniach w internecie spodziewałam się, że trylogia okaże się pozycją interesującą, wręcz podręcznikiem wszelkich odcieni erotyki. Otworzy przede mną nowe, nieznane rejony, pozwoli zaspokoić ciekawość. A jak wiadomo, ciekawość w tej dziedzinie jest ogromna, szczególnie gdy ma się 20 lat.

Okazało się, że musiałam się zmierzyć z największym literackim wyzwaniem w swoim krótkim życiu. Wykreowane przez E L James postaci oraz fabuła stały się dla mnie ogromnym obciążeniem psychicznym. Nie należę do osób o słabych nerwach. Ale nie spodziewałam się też, że okażę się tak wrażliwa na tą treść. Ataki lęku, koszmary senne i ciągłe uczucie zagrożenia. To wszystko towarzyszyło mi podczas czytania. A co najgorsze, nie mogłam tego przezwyciężyć dopóki nie przebrnęłam przez całość.

Nienawidzę Mr Greya. Po przeczytaniu całości stał się dla mnie symbolem tego wszystkiego, czym mężczyzna, a w zasadzie partner nie powinien być. I w nosie mam tak naprawdę jego trudne dzieciństwo i fakt, że taki po prostu jest.

Jak dotąd mało konkretów. Bo co tak naprawdę najbardziej przeraziło mnie w tym wszystkim? Sposób i podejście Mr Greya do młodej dziewczyny, Anastazji. Terror psychiczny, chęć dominacji i absolutnej kontroli względem kobiety była czymś, co mnie przytłaczało i odrzucało. Jest to dla mnie absolutne zaprzeczenie związku.
Po drugie - postrzeganie przez Mr Greya czułości i namiętności poprzez pryzmat lania pasem, smagania pejczem czy podwieszania pod sufitem... Naprawdę byłam otwarta na wiedzę na ten temat. Chciałam to wszystko poznać i zrozumieć. Bardzo chciałam mieć wgląd w ten styl życia. W tą ideologię. A teraz bardzo żałuję. Dochodzę do wniosku, że jest to coś czego nie jestem w stanie przełknąć i zaakceptować. Nie zamierzam nikomu tego zabraniać. Bez wątpienia istnieją ludzie, którym taki sposób wyrażania uczuć pasuje. Ale na pewno nie należę do tych osób.

Teraz będę się czepiała mniej szokujących rzeczy. Przede wszystkim, styl jakim jest to napisane. Może i nie mam takiego doświadczenia w tekstach oryginalnie w języku angielskim, ale nawet ja widzę jak infantylnie jest prowadzona ta powieść. Treść zdecydowanie dla dorosłych, styl zdecydowanie dla nastolatków. Ten zgrzyt absolutnie jest nie do przyjęcia w tym wypadku.
Dalej, przesadna fikcja literacka. To nie jest fantastyka, więc jeżeli prowadzi się fabułę w rzeczywistym świecie, trzeba się trzymać faktów. Mityczna wręcz scena utraty dziewictwa zakończona takimi fajerwerkami, że aż strach się bać z pewnością nie ma nic wspólnego z prawdziwym światem. No przykro mi bardzo, ale kwestie dopasowania, poznania się nawzajem parterów i porozumienia są poza pojęciem autorki. Szczerze jej współczuję - według mnie nigdy tego nie doświadczyła i dlatego nie potrafi dostrzec jak ważne są te rzeczy w związku.

Wywieranie presji psychicznej i tak de facto, zmuszanie Anastazji za pomocą rozmaitych chwytów psychologicznych, to coś obrzydliwego. Ale sama bohaterka również mnie irytuje. Bezwolna owieczka, szara i nijaka, praktycznie bez oporów poddająca się tyranowi. Nie zgadzam się z tym. Przykro mi, nie taka jest moja wizja świata i chociaż innym może ona pasować, ja tego nie kupuję.

Bardzo rzadko zdarza mi się mieć takie zdanie na temat książek. Ale tu będę nieprzejednana i żadne argumenty mnie nie przekonają. Pozostaje mi tylko cieszyć się, że M. jest zupełnie inny, a czytając te najbardziej drastyczne sceny, marzyłam żeby móc się w niego wtulić i upewnić, że istnieją jeszcze mężczyźni, którym czułość, troska i sztuka kompromisu nie są obce.
Nie polecam nikomu. Dziwię się milionom ludzi, którzy się tym pasjonują. Dla mnie to jedynie tania sensacja. Szokowanie dla samego szokowania nie jest sztuką, a wyłącznie robieniem pieniędzy w najbardziej prymitywny sposób.

Szybki efekt

Bardzo lubię szybkie, a efektowne fryzury, jednocześnie doskonale nadające się na co dzień. Ostatnio odkryłam kolejną taką, chociaż dla większości może to być już dawno oklepany sposób ;)

Do wykonania tej fryzury fajnie nada się ozdobny grzebyk ;). Postanowiłam że sama sobie taki stworzę. W sklepie ze sztuczną biżuterią dostałam je za 1 zł/sztuka. Koszt bardzo niski, a doskonałe pole do popisu. Oto co mi wyszło :)



W przypadku lewego grzebyka posłużyłam się klejem polimerowym i przypadkową mieszanką rozmaitych koralików. W drugim - muliną i znowu koralikami. Oba grzebyki mają tę zaletę że są przezroczyste więc nie będzie ich widać tak bardzo na włosach.
A tu już efekty moich działań z grzebieniami ;)


Oczywiście musiałam się wspomóc wsuwkami, bo krótsze kosmyki moich cieniowanych włosów nie zamierzały pozostać tam, gdzie ja bym tego chciała. Niemniej, upięcie jest szybkie i bardzo mi się podoba :) Myślę że z odrobiną lakieru wytrzyma cały dzień.
Tutaj jeszcze prosta i szybka metoda wykonania:


Przypadkiem trafiłam też na YT na inną wersję tej fryzury, równie szybką i prostą, a nie wymagającą grzebyka :)



***
Życiowe zawirowania nie wpływają dobrze na moją twórczość blogową. Ale póki co mam już gdzie mieszkać, więc mam też nadzieję że znajdę więcej czasu żeby się tutaj pojawiać :) 
Tak w razie gdyby ktoś za mną tęsknił ;)