Szczęśliwy traf

Jakiś czas temu wzięłam sobie udział w rozdaniu. Kolejnym z wielu i jak zwykle, bez większych nadziei. A tu się okazało, że jednak zostałam wylosowana! Co mnie ogromnie cieszy :)
A wygrałam tutaj ;)



W sumie już straciłam trochę nadzieję na to, że błyskotki się pojawią, ale oto dwa dni temu przyszła mała paczuszka ze śliczną zawartością.


Pierścionek z różą jest wykonany w całości z blachy i posiada regulowaną obrączkę, więc pasuje na każdą łapkę. Kwiatek przy koralach jest odpinany, co mi bardzo odpowiada, ponieważ on mi najmniej przypadł do gustu. Podejrzewam, że to transport sprawił, że stał się taki lekko wymięty. Ale mam też pomysł jak go postawić na nogi, może za jakiś czas pokażę.


Zestaw całkiem przyjemny no i jak wiadomo - miło jest coś dostać :) Ładnie wygląda z brązami, ciemnymi zieleniami i szarościami.
A sponsorem rozdania był sklep internetowy E-ribbon :)


A na koniec ślicznotka, którą przywiózł mi wczoraj mój M. :)


Jedwabiście

Włosy mam z natury przede wszystkim są bardzo gęste i mocne. Przy okazji dość niesforne - chętnie się puszą i pokazują jak jest ich wiele. Zjawisko oczywiście nasilało się w miarę ich przyrostu. Dzisiaj mam włosy mniej więcej do pasa, od dwóch trzecich mocno pocieniowane. Przy okazji również załapały się na fazę "ombre hair", więc końcówki są mocno rozjaśnione. Po drodze były jeszcze jakieś szamponetki i podcinanie zbyt zniszczonych dolnych partii (zawsze samodzielnie, fryzjera odwiedzam sporadycznie, bo zawsze zrobi coś nie tak jak prosiłam).
Korzystałam z różnych środków mających nieco ujarzmić objętość. Najpierw była moja ukochana ale wycofana z rynku fioletowa seria Sunsilka, potem jakieś balsamy z Nivea i Syossa. W końcu zdecydowałam się na jedwab, który generalnie ma opinię zła w płynie, które włosy doprowadza do destrukcji.
Mimo wszystko, postanowiłam spróbować - no bo od jednego razu nic się nie wydarzy.
























Po prawej znany i lubiany za spektakularny efekt Biosilk (nie mój!). Jednak trochę przestraszyłam się alkoholu w nim. Dlatego zdecydowałam się na jedwab Lotonu. Według mnie ma bardzo przyjemny skład:

Cyclopentasiloxane oraz cycloheksasiloxane - silikony, które ulatniają się po pewnym czasie, o niskiej lepkości, nietłuste – dzięki czemu nie obciążają włosów. Znajdują się też np. w popularnej odżywce Aussie 3 Minute Miracle.
Dimethiconol - substancja, która doskonale chroni przed wysoką temperaturą. Zapobiega też odparowywaniu wody z powierzchni na której został użyty.Choć nierozpuszczalny w samej wodzie, z łatwością wymywany jest za pomocą delikatnego szamponu do włosów. Należy do grupy tzw. przyjaznych silikonów, których nie należy się obawiać.
Phenyl Trimethicone - kolejny silikon, który łatwo usunąć za pomocą szmponu i wody :)
Ethoxydiglycol - jeden ze składników towarzyszących kwasowi felurowemu. Wykazuje działanie przeciwsłoneczne.
Hydrolized silk - płynna proteina jedwabiu (jako 8 z 19 składników)
Propylene Glycol - składnik kontrowersyjny, rzekomo rakotwórczy. Jednak działa wyłącznie poprzez dostanie się do krwi, poprzez kontakt ze skórą. A w tym wypadku produkt nakładamy na włosy i to przecież mniej więcej od 1/3 długości, bo jedwab nałożony na podstawę włosa spowoduje szybkie przetłuszczenie. Znajduje się w naprawdę wielu kosmetykach, a w tym wypadku pod koniec listy, więc jest szansa że w niewielkiej ilości.
Hexyl cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Linalool, Citronellol - substancje zapachowe. Są również alergenami i substancjami drażniącymi w wysokich stężeniach, jednak w preparatach pielęgnacyjnych te ilości są zwykle bardzo niskie i uznawane za bezpieczne.
Benzyl salicylate - olejek eteryczny z goździka.
Coumarin - pl. kumaryna, substancja o zapachu świeżego siana, występująca w wielu roślinach. Może być szkodliwa przy dostaniu się do układu pokarmowego, ale nie przy stosowaniu na włosy.

Generalnie rzecz biorąc niepokoi mnie tylko jeden składnik i to w niewielkim stopniu.
Jeżeli natomiast chodzi o efekty - za pierwszym razem nie byłam przekonana. Chyba po prostu zbyt wiele oczekiwałam. Potem próbowałam jeszcze parę razy w różnych konfiguracjach z mniejszym bądź większym powodzeniem. Natomiast wczoraj wieczorem nałożyłam go dość sporo na wilgotne włosy i cierpliwie wmasowałam w 2/3 długości. I efekt dzisiaj rano podobał mi się dużo bardziej :)
Przede wszystkim bardzo błyszczące i nienapuszone. A głównie o to przecież chodziło. Jakiejś piorunującej różnicy w dotyku nie czuję. Natomiast bardzo fajnie się rozczesują i ładnie układają. Myślę, że dopiero teraz nauczyłam się go używać i dostrzegam jego efekty ;)


Studentka wieczorem

Truskawki prosto z ogródka, trochę zagniatania, 15 min w piekarniku, a potem 30 min w lodówce i oto efekty ;)


Sałata na dobranoc

Notorycznie dopada mnie problem głodu na chwilę przed pójściem spać. Czasem udaje mi się z nim wygrać, a czasem nie ;). Ale jeżeli już się skuszę na przekąskę przed północą, zwykle szukam czegoś lekkostrawnego, co nie obciąży brzuszka na noc i co jednocześnie nie pójdzie w biodra.


Tego wieczora wybór padł na miskę sałaty z sosem jogurtowym. A więc lekko, smacznie i przyjemnie ;). Sałata z ogrodu moich rodziców - mam jej pod dostatkiem. Pozwoliłam sobie na dużą ilość czosnku. W końcu późną nocą nikogo nim nie odstraszę :D.
Przepis na sos tutaj: KLIK.
Od razu mi lepiej ;)
Dobranoc!

Fantazje o rzęsach

Od dawna marzyły mi się dwa kolorowe tusze do rzęs - brązowy i niebieski. Ten pierwszy do makijaży bardziej dziennych - żeby podkreślić rzęsy, ale nie nadać im aż tak intensywnego rysunku jak czarną maskarą. Niebieski oczywiście bardziej ekscentryczny, szczególnie przy mojej zielonej tęczówce, ale taki błękitny poblask na rzęsach zawsze bardzo mi się podobał.
Skusiłam się więc na te dwa kolory na Allegro, konkretnie tutaj KLIK i głównie ze względu na cenę - 4,90 zł za sztukę.


Oczywiście w tej cenie nie spodziewałam się żadnej cudownej jakości ;)
Są to tusze polskiej firmy Rubens Ewelina Wnuk. Więc już duży plus za rodzime kosmetyki.
Co obiecuje producent:
"(Tusz) pogrubia rzęsy, szybko wysycha, nie podrażnia oczu, jest wodoodporny"
Co do pogrubiania rzęs - nie mam zdania. Z natury mam bardzo długie, gęste, grube i podkręcone rzęsy, dlatego nie potrzebuję nie wiadomo jakiej maskary żeby je podkreślić. Jeżeli chodzi o szybkie wysychanie - no nic ekspresowego, ale też nie jakoś uciążliwie długo. Owszem, moich oczu nie podrażnił, ale wodoodporny to on na pewno nie jest ;). Mnie to akurat cieszy, ponieważ nie cierpię tuszy wodoodpornych. Uważam to za niepotrzebne, szczególnie, że takowe tusze bardzo niszczą rzęsy, co też swego czasu mi powiedziała kosmetyczka, do której chodziłam. Poza tym, strasznie się potem człowiek męczy ze zmywaniem.


Bardzo lubię szczotki w tym kształcie :) Ładnie można nimi pomalować rzęsy w wewnętrznym kąciku. Są dość gęste przez co ładnie rozczesują rzęsy. Aczkolwiek z tuszem lepiej uważać ponieważ może nieco sklejać rzęsy.
Jeżeli chodzi o kolory - miałam do wyboru granat i ten ostry błękit powyżej. I bardzo dobrze, że wzięłam ten ostrzejszy odcień, ponieważ na moich ciemnych rzęsach ten kolor gaśnie i obawiam się, że granatowy byłby absolutnie niewidoczny. Podoba mi się, że ten kolor nie jest przesadnie kryjący, ponieważ daje efekt o jaki mi chodziło - delikatny, błękitny błysk. Widać go, ale nie rzuca się aż tak w oczy.
Jeżeli chodzi o brązową... chyba zaczekam aż pokaże się słońce z wydaniem ostatecznego werdyktu ;). Na pewno podkreślił i zarysował końcówki moich rzęs, które są bardzo jasne i nie nadał tak dramatycznego efektu jak czarny. Aczkolwiek wolałabym żeby ten ładny brąz był nieco bardziej widoczny. Poeksperymentuję jeszcze ze światłem i warstwami ;).
Przy użytkowaniu trzeba uważać, ponieważ zanim zaschnie lubi się odbijać (co mi się praktycznie nie zdarza!), ale no nie będę wymagała jakiejś fenomenalnej jakości za 5 zł ;).

Myślę, że oba tusze to całkiem przyjemne zabawki, akurat tak dla pofantazjowania na temat kolorystyki rzęs, bez ryzyka przesadzonego efektu. No i przy bardzo zachęcającej cenie ;)

Czerwona peleryna

Seria filmów, które pokazują nowe wydanie klasycznych bajek dla dzieci jest dla mnie niesamowicie intrygująca. Na dniach wyszła nowa wersja bajki o Królewnie Śnieżce, którą pewnie jak najszybciej będę chciała obejrzeć i na pewno wyrażę swoje zdanie na jej temat ;) Szczególnie, że uwielbiam tą bajkę i samą postać Śnieżki :)

A jednym z moich ulubionych filmów, zdecydowanie w ścisłej czołówce jest Dziewczyna w czerwonej pelerynie, czyli triller fantasy na podstawie bajki o Czerwonym Kapturku. A właściwie przeplatany motywami, ponieważ sama akcja nie zachowała się w pełni.

Generalnie rzecz biorąc, film ma kiepskie opinie. Większość krytyków wytyka mu płytkość i powielanie schematów. Zwykle nie podoba się skojarzenie z innymi filmami z tej kategorii - Sagą Zmierzch, ogólną modą na wampiryzm i wilkołacyzm (?) czy serialami jak Dzienniki Wampirów.
No ciężko takowego skojarzenia uniknąć, przyznaję. Ale nie znaczy to, że należy z założenia przekreślić ten obrazek.

Podoba mi się tutaj kilka cech.
Po pierwsze estetyka. Możliwe, że momentami odrealniona (lekkie sukienki i seks na sianie vs. trzaskający mróz), ale ja to traktuję trochę jak element "fikcji literackiej". Oglądam ten film nie dla jakichś ważnych, artystycznych uniesień czy górnolotnego rozwoju. Wręcz przeciwnie, traktuję go jako luźną fantazję po męczącym dniu.
Dlatego podoba mi się fakt, że dobór aktorów cieszy oko. I podobają mi się kontrasty kolorystyczne, np. sama czerwona peleryna czy ciemne barwy kapturkowego kochanka. I nie zraża mnie zbytnio trójkąt miłosny.

Co do samej fabuły, myślę że mimo wszystko ma w sobie pewną zagadkę. I jej rozwiązanie nie jest wcale takie oczywiste i nie da się stwierdzić, jak to się wszystko skończy po 10 min. filmu. A już na pewno nie jednoznacznie. Zapewne nie jest to najwyższej próby kryminał - ale dla moich celów relaksacyjnych wystarczy. No i przede wszystkim romans. Może i lekko zaczerpnięty z harlequina, ale komu to przeszkadza? Kobiety lubią fantazjować w sferze uczuciowej i motyw dziewczyny ratowanej przez dwóch zakochanych w niej przystojniaków jest dość atrakcyjny.

Wreszcie, podobają mi się nawiązania do pewnych motywów ludowo-pogańskich. Tańce przy ognisku, fazy księżyca, mitologiczne potwory. Dla mnie pogranicze fantazji i folkloru zawsze będzie wysoce atrakcyjne. A ten film ma kilka takich akcentów, chociaż przyznaję, nie jakichś zbytnio wymyślnych.

Dla mnie film doskonały na lenistwo ;) Szczególnie momenty, gdy nie chce mi się za bardzo myśleć i nie mam ochoty na nic ambitnego, a jednocześnie mam ochotę popatrzeć na jakiś ładny obrazek.

Rozpieszczania ciąg dalszy

Jak już tak się chwalę umiejętnościami kulinarnymi M. no to roztoczę cały blask jego talentu ;)
Tak oto mnie rozpieszczał wczoraj:

Przepyszne i bardzo aromatyczne curry z kurczaka, z dużą ilością przypraw. Dla mnie dość pikantne, ale doceniam poświęcenie mojego M. w kwestii niedoprawienia :*
Na deser babka migdałowa. Tutaj się już przydałam.
Miksowałam i mieszałam to cudo ;)
Na koniec kubeczek z motywem flagi, który dostałam po powrocie M. 
Oczywiście jestem w nim bez pamięci zakochana, z powodu tego właśnie wzoru, na którego punkcie mam ostatnio świra.

Jak tak dalej pójdzie, to sama poproszę M. o rękę... ;)


P.S.
A tu jeszcze nowy, słodki współlokator M. ;)



Piknik ;)

Zostałam dzisiaj porwana przez mojego M. ;)


W bardzo piękne miejsce z resztą ;)


A co tam robiliśmy? Przede wszystkim jedliśmy:


Oczywiście sushi dzięki kochanemu M. który umie takowe przygotować ;)


Nie obyło się bez deseru ;)


Oglądaliśmy bociana:


I pana wykonującego akrobacje na desce (nie mam pojęcia jak nazywa się ten sport!):


Całkiem miłe popołudnie w Myślęcinku ;)


Gąbczaste

Popołudniowa zabawa metodą gąbeczkową na pazurkach ;)




Muśnięta słońcem

Z natury mam bardzo jasną, wręcz białą karnację. Co więcej, słońce nie jest w stanie mojej skóry opalić. Nie przeszkadza mi to jakoś bardzo, wręcz przeciwnie :)
Ale gdy przychodzi do założenia spódnicy i pokazania nóg, jednak chciałabym żeby miały trochę zdrowszy odcień, bo nie ma chyba nic gorszego jak trupioblade łydki migające spod spódnicy.
Jakiś czas bawiłam się samoopalaczami w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie podobały mi się jednak efekty - głównie chodzi o zacieki i zbyt mocny zapach. Dlatego odstawiłam je na parę lat.
W tym roku zainteresowały mnie balsamy brązujące. Wybrałam się po Lirene (wersja z kawą), ale jako, że go nie było, zadowoliłam się promocją na Dove Summer Glow :). I bardzo dobrze, że tak się stało ;)


Nie jest to więc tak do końca samoopalacz, a raczej balsam brązujący :). Oczywiście ja mam wersję dla jasnej karnacji, czyli "fair to normal skin". Normalnie cena waha się od 16-19 zł, ja jednak dopadłam go w promocji za 13,49 zł.

Co do samego produktu, zacznę od tego, że bardzo wygodne jest opakowanie. Dopasowane do dłoni, fajnie się wydobywa balsam. Poza tym, jakoś tak estetycznie mnie zadowala (czego nie powiem o starej wersji tego produktu!).
Sam balsam ma rzeczywiście balsamowatą konsystencję. Jest biały, lekki i ma bardzo przyjemny, dla mnie owocowy zapach (wyczuwam tam brzoskwinię między innymi, a ona bardzo kojarzy mi się z latem :). No i tutaj jest pierwszy przystanek z tym zapachem - mamy w składzie np. kumarynę i inne substancje zapachowe, które mogą podrażniać i alergizować. Jednak nie demonizowała bym sprawy, bo są na samym końcu listy, czyli prawdopodobnie w niewielkich ilościach, a mnie nic złego się nie stało, mimo że moja skóra wybitnie ostro reaguje na wszystko co jej się nie podoba. Przyznam jednak, że nie miałam potrzeby testowania go na innych partiach ciała niż nogi, a jak wiadomo tam skóra jest grubsza i mniej wrażliwa. Dlatego zalecam ostrożność :)
Jeżeli chodzi o samo działanie, to postanowiłam zobaczyć, jaka będzie różnica po tygodniu stosowania co drugi dzień:


To jest dokładnie to czego oczekuję :) Delikatna, złota poświata na skórze, która sprawi,że będę wyglądała zdrowo, ale nie da wrażenia, że przez ostatnie 2 tygodnie biegałam do solarium. Naprawdę uwielbiam ten efekt. Zrobienie sobie tym produktem zacieków jest absolutnie niemożliwe. Można niedbale wetrzeć a i tak będzie bardzo równomiernie "opalone". I nie ciemnieje jakoś bardziej w okolicy kolan i kostek jak to się zdarza takim stricte samoopalaczom.
Generalnie rzecz biorąc moja skóra jest bardzo wdzięcznym organem, bo zawsze pozostaje gładka i sama się nawilża. Ciągłe stosowanie balsamów na całe ciało w moim przypadku jest bezcelowe. Wyjątkiem są nogi, które miewają okresy kiedy robią się suche. Dlatego bardzo lubię nienachalne nawilżenie jakie oferuje ten balsam.

Jeżeli chodzi o negatywne strony, no to przede wszystkim charakterystyczny dla samoopalaczy zapach, który pojawia się po paru godzinach, szczególnie jeżeli w międzyczasie byłam jakoś bardziej aktywna (np. jeździłam na rowerze albo spieszyłam się gdzieś na obcasach). I niestety nie zawsze znika po prysznicu. 
No i drugą jest sama instytucja samoopalaczy, które wbrew pozorom do najzdrowszych nie należą. Dlaczego, można poczytać tutaj: KLIK! 
Brzmi to bardzo groźnie i poważnie, ale ja potraktowałam to jako uświadomienie i ostrzeżenie, a nie jako kategoryczny zakaz i groźbę. Myślę, że na co dzień używam mnóstwa produktów (również spożywczych) zawierających dużo większe ilości groźniejszych substancji. Ale warto wiedzieć co się wciera w skórę :)

Dalej jestem bardzo ciekawa wersji Lirene, ale póki co nie będę szaleć. Spokojnie wykorzystam sobie Dove Summer Glow, z którego jestem bardzo zadowolona. A potem się zobaczy ;)

Czarne i zielone

Jeżeli chodzi o czarne, to się będę chwaliła ;)


Dostałam wczoraj to małe, czarne cudo, które zachwyca mnie zarówno swoim wnętrzem jak i powierzchownością. Specjalnie cały miesiąc nie kupowałam nowego czarnego eyelinera, bo wiedziałam, że to maleństwo jest w drodze. Spełniaczem mojego kolejnego małego marzenia jest oczywiście Mój M. :*

Tak z pierwszych wrażeń, to uwielbiam opakowanie. To matowe szkło i srebrna zakrętka są takie akurat - nieprzekombinowane, wygodne w użyciu, ale i estetyczne. Co do wnętrza... Pierwsze użycie bardzo przyjemne. Używam do niego pędzelka skośnego z Essence (znany i lubiany). Bardzo łatwo i przyjemnie się rozprowadza i dzisiaj wytrzymał bez problemu cały dzień. Zobaczymy jak będzie jutro ;)

A co do zielonego...


Taka zabawa łańcuszkiem i muliną :) Teraz marzy mi się druga wersja, z innym zestawem kolorystycznym, ale to może za parę dni, jak będę mogła pokazać do czego ów zestaw miałby pasować ;)
Patent bardzo prosty - zaplatanie warkoczyka z muliny, przy czym skrajny sznureczek przechodzi przez co drugie oczko. Splot musi być dość luźny żeby widać było wzór i łańcuszek się nie okręcał. Niestety całość wymaga kilku prób i błędów do opanowania techniki. Supełek na końcu zabezpieczyłam dodatkowo kropelką super glue, żeby się czasem nie rozwiązał.

A tutaj doskonały instruktarz i moja inspiracja do tej zabawy:

Szacunek a wiek

Ostatnio coraz częściej zaczynam mieć problem w związku z ludźmi powyżej 60 roku życia. Polega on na kwestii szacunku. W momencie, gdy zaczynam się z kimś starszym nie zgadzać, "szacunek dla starszych" jest traktowany jak tarcza - argument na wszystko i zasłona dymna.

Mając 20 lat absolutnie nie wolno mi się nie zgodzić z kimś starszym te minimum 40 lat. Nie i  już. Nawet jeżeli mam rację i próbuję forsować swoje stanowisko, okazuje się, że "nie mam szacunku dla starszych". Tak jakby przekraczając magiczną granicę 60 roku życia nagle człowiek stawał się alfą i omegą. Co więcej! Ma prawo zanegować wszystko co zostanie powiedziane przez kogoś, kto im wiekiem nie dorównuje. 

Zdaję sobie sprawę, że starzenie się nie jest ani łatwe ani przyjemne. Pojawiają się ograniczenia zarówno ze strony fizycznej, jak i mentalnej. Człowiek w pewien sposób usztywnia się na wszelkie wpływy z zewnątrz, traci elastyczność myślenia i zyskuje wręcz ośli upór przy swoim. Tylko co tak naprawdę ma do tego szacunek dla starszych?

Najświeższy i najbliższy mi przykład - mieszkam na stancji. Wynajmuję pokój u emerytowanej nauczycielki, a więc płacą za niego moi rodzice, a bezpośrednio robię to ja. Poniekąd wykupiłam przestrzeń u tej kobiety, żeby móc się tu uczyć i mieć po prostu gdzie mieszkać. Wiąże się z tym niezaprzeczalnie prawo do prywatności. A przynajmniej ja tak sądziłam. I rozumiem, że Pani ma tutaj swoje szafy ze swoimi rzeczami. Ale to jej w żaden sposób nie uprawnia do tego, żeby bez mojej wiedzy wchodzić do tego pokoju i ingerować w moją prywatną przestrzeń. Zdarzało się to notorycznie. Jako, że od samego początku byłam przekonana, że jest to sytuacja chwilowa i za trzy miesiące się wyprowadzę, postanowiłam nic z tym nie robić. Znosiłam wszystkie te dziwactwa i jako że nic mi nie zginęło, jakoś przymykałam oko na te wszystkie wycieczki do mojego pokoju i moich rzeczy.

W czwartek nie wytrzymałam. Wyszłam do sklepu po bułki. Nie było mnie 15 min, a Pani wyraźnie zaczekała aż wyjdę i gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, wkroczyła do pokoju buszować sobie po moich rzeczach (pretekstem było wietrzenie szafy). Jako, że przez ostatnie tygodnie stało się normą, że gdy wychodzę na 5 min Pani od razu wpada i kontroluje co się u mnie dzieje, uznałam, że to była kropla, która przelała czarę goryczy i zwyczajnie bardzo stanowczym tonem wyjaśniłam Pani, że to już jest przesada i ma przestać. Mam wrażenie, że i tak byłam bardzo długo cierpliwa. Absolutnie nie rozumiem, czemu Pani jest taka wścibska i tak uwielbia zatruwać mi życie. Wydaje mi się, że zwyczajnie się nudzi.

I jaka była reakcja Pani? Pierwszym argumentem było "Trochę szacunku dla starszych!". Autentycznie opadła mi szczęka. Bo gdzie ja niby wykazałam się brakiem szacunku? Nie było żadnych krzyków, obrażania czy rękoczynów. Jedynie mój stanowczy ton. Wynikało by z tego, że ja z założenia po prostu nie mam prawa nie zgodzić się na jej postępowanie. Nie wolno mi powiedzieć czy w ogóle uznać, że Pani mogłaby coś robić źle. Jest idealna i zawsze postępuje odpowiednio. Potem padł argument, że jak mi się nie podoba to się mogę wyprowadzić i że nic mi tu nie zginie. Oba dla mnie równie jałowe jak ten pierwszy.

To nie jest taka pierwsza sytuacja na przestrzeni ostatniego miesiąca. Mam wrażenie, że wszelkie osoby starsze wychodzą z założenia, że szacunek dla nich oznacza akceptację wszelkich ich zachowań. Jako dwudziestolatka nie mam po prostu prawa nie zgodzić się z tym co mówią czy stwierdzić, że źle postępują. A jeżeli tak robię, to z założenia staję się arogancką smarkulą, która niczego nie wie o życiu i "nie szanuje starszych". Tylko pytanie brzmi, czy metryka daje tym ludziom prawo do nieszanowania nikogo, kto jest młodszy?

Radź sobie sama: Znalezione

Zaradność jest zdecydowanie moją ulubioną cechą charakteru :). Bardzo ją cenię w sobie i w innych. Kobiety mają to do siebie, że lubią jak się nimi opiekować i często zamiast same spróbować znaleźć rozwiązanie problemu, próbują zobligować do tego otoczenie. Czasem jednak, nie ma nam kto pomóc i wtedy trzeba sobie radzić samemu. Zamierzam więc pokazać bardzo prosto jakie są możliwości rozwiązania danego problemu i jak sobie z nim... poradzić ;)

Znalezienie

W tym wypadku wszystko zależy od okoliczności :). Przede wszystkim liczy się to, co zostało znalezione oraz czy jest to rzecz zgubiona czy porzucona. Dalej - liczy się miejsce. No i oczywiście wiedza na temat właściciela danego przedmiotu.

Wiedzę na temat tego, co się dzieje w sytuacji gdy coś znajdziemy najprościej zaczerpnąć z Kodeksu Cywilnego :). Wbrew pozorom nie trzeba mieć w ręku żadnej tajemnej wiedzy żeby zrozumieć przesłanie przepisów ;). Napisane zostały dość jasnym językiem właśnie po to, żeby każdy mógł z tego korzystać. Można go znaleźć w wielu miejscach w internecie, trzeba jednak uważać by była to najbardziej aktualna wersja (sformułowanie: stan prawny z dnia / na dzień ... (data)... ).

Jeżeli zaś chodzi o znalezienie przedmiotu (w kodeksie funkcjonuje sformułowanie rzecz ruchoma/ruchomość), liczy się przede wszystkim to, czy ma on obecnie właściciela czy nie.

I przypadek: porzucenie
Jeżeli przedmiot został porzucony, czyli właściciel go zostawił oraz wyzbył się praw własności do niego - art. 180 KC (np. sprzęt AGD, meble czy ubrania pozostawione przy śmietniku, z intencją by ktoś chętny to sobie zabrał) możemy spokojnie taki przedmiot zatrzymać. Mówi nam o tym art. 181 KC. Taka rzecz jest po prostu niczyja więc możemy to capnąć i nie poniesiemy z tego tytułu żadnych konsekwencji ;).
Może się jednak zdarzyć tak, że właściciel porzuci przedmiot ale wcale nie zamiarem wyzbycia się własności. Np. porzuci przedmiot uciekając przed napastnikiem. W takim wypadku postępujemy tak, jak przy przedmiocie zgubionym.

II przypadek: zgubienie
Tutaj rzecz jest nieco bardziej skomplikowana. Ponieważ osoba, która dany przedmiot zgubiła dalej jest jego właścicielem. Dlatego musimy zastosować się do art. 183 KC, który mówi o tym, że należy zawiadomić właściciela o tym, że daną rzecz posiadamy. Jest to łatwe gdy znajdziemy np. portfel w którym są dokumenty albo telefon, w którym możemy wybrać numer z listy i poprzez znajomego powiadomić właściciela. Większy problem mamy jednak, gdy znajdziemy walizkę pieniędzy i nie mamy żadnych wskazówek co do właściciela. Wtedy należy się zwrócić do odpowiedniego organu państwowego, który daną rzecz przechowa i rozpocznie poszukiwania właściciela.

Mamy teraz dwa przypadki tego, co się może stać dalej:

I przypadek: zwrot rzeczy
Po wszelkich naszych staraniach, ogłoszeniach w prasie itp. lub powiadomieniu przez starostę, zgłasza się właściciel. Przede wszystkim mamy prawo do znaleźnego, zapewnione w przepisach Kodeksu Cywilnego! Gwarantuje nam to art. 186 KC. Nie jest to więc jedynie dobra wola właściciela przedmiotu, ale jego obowiązek. Należy nam się 10% wartości przedmiotu. Jedynym warunkiem jaki musimy spełnić jest powiadomienie właściciela najpóźniej do momentu przekazania rzeczy, że tego znaleźnego chcemy. Jeżeli właściciel mimo wszystko uchyla się od zapłacenia, mamy prawo wystąpić z roszczeniem do sądu. Oczywiście będzie to irracjonalne w przypadku 20 zł, ale już w przypadku np. 2 tysięcy jest to całkiem uzasadnione.
Niestety, trzeba pamiętać, że jeżeli dostaniemy znaleźne, musimy od niego odprowadzić podatek z tytułu dochodu z innych źródeł. Należy więc powiadomić Urząd Skarbowy, bo jeżeli nas on na tym przyłapie, może nas ukarać!
Nie mamy jednak prawa doliczyć do znaleźnego kosztów przechowania danej rzeczy. Robimy to na własną odpowiedzialność i jeżeli zażądamy takiej odpłatności mogą być z tego przykre konsekwencje.

II przypadek: brak właściciela
Taka sytuacja w prawie cywilnym nazywa się przemilczeniem. Chodzi o moment, gdy mijają określone w Kodeksie Cywilnym terminy, a właściciel nie odebrał swojej własności. Sytuacja ta została sprecyzowana w art. 187 KC
Może się tak stać ponieważ właściciel się po prostu nie zgłosił po swoją własność. Powody mogą być różne np. fakt, że przechowywanie przedmiotu przez starostę jest odpłatne. Wtedy potrzebny jest rok, żeby przedmiot został "przemilczany". Zależnie od tego co to jest, wędruje on albo na poczet Skarbu Państwa, albo do znalazcy. Przy czym znalazca ma prawo odebrać przedmiot przechowywany przez starostę, za zwrotem kosztów przechowania.
Jeżeli właściciel nie jest w stanie się zgłosić po swoją własność, bo po prostu nie udało się ustalić jego tożsamości, rzecz ma się podobnie jak w przypadku jego zidentyfikowania, jednakże muszą upłynąć dwa lata od terminu znalezienia.

Rzecz jasna, przedmiot przedmiotowi nierówny. W kodeksie cywilnym zostały określone rzeczy bardziej i mniej istotne. Te wszystkie mniej istotne niezbyt obchodzą ustawodawcę więc jeżeli znajdziemy portfel z dużą gotówką, sam portfel możemy zatrzymać.
Do tych bardziej istotnych należą "pieniądze, papiery wartościowe, kosztowności oraz rzeczy mające wartość naukową lub artystyczną". Takie mamy obowiązek przekazać staroście (art. 184 KC) i jeżeli nie zostaną odebrane przez właściciela, stają się własnością Skarbu Państwa i znalazca nie ma do nich prawa.
Mamy jeszcze oprócz tego kategorię skarbu określoną w art. 189 czyli np. wykopujemy gdzieś przy okazji coś, co jest wyraźnie stare i wartościowe np. znajdziemy w lesie celtycki miecz (świeża sprawa sprzed roku czy dwóch). Wtedy rzecz wędruje do Skarbu Państwa, a "znalazcy należy się odpowiednie wynagrodzenie". Jest to termin wyjątkowo nieprecyzyjny to "odpowiednie wynagrodzenie" i z tego co wiem, trwają prace nad nowelizacją w ramach które 50% wartości danego przedmiotu będzie się należało znalazcy, a 50% właścicielowi gruntu.
Do rzeczy zaliczamy również znalezione zwierzęta, które mogły uciec i się po prostu zabłąkać. W ich przypadku stosuje się odpowiednio przepisy o znalezieniu rzeczy. Warto pamiętać, że np. psy czy koty z rodowodem mają sporą wartość i można się wtedy ubiegać o znaleźne.

Ostatnim kryterium postępowania przy znalezieniu jest miejsce. Wszystko fajnie, jeżeli portfel z 20 tysiącami złotych znajdziemy na ulicy czy w parku. Problem pojawia się, jeżeli znajdziemy go w np. w teatrze czy w pociągu. Wtedy jesteśmy zgodnie z art. 188 KC zobowiązani przekazać rzecz zarządcy budynku/części budynku/środka transportu i on zastosuje odpowiednią procedurę. Tak więc znalezienie torebki w galerii handlowej jest kompletnie nieopłacalne.

Co jeżeli postanowimy jednak nie zastosować się do przepisów KC? No cóż, w zasadzie nic. Nie ma określonej sankcji, czyli kary za niezastosowanie się do opisanej wyżej procedury. Trzeba jednak uważać, ponieważ możemy zostać posądzeni o kradzież, a właściwie o przywłaszczenie przedmiotu, co jest oczywiście karalne i może spowodować nam więcej szkód niż pożytków.