Szacunek a wiek

Ostatnio coraz częściej zaczynam mieć problem w związku z ludźmi powyżej 60 roku życia. Polega on na kwestii szacunku. W momencie, gdy zaczynam się z kimś starszym nie zgadzać, "szacunek dla starszych" jest traktowany jak tarcza - argument na wszystko i zasłona dymna.

Mając 20 lat absolutnie nie wolno mi się nie zgodzić z kimś starszym te minimum 40 lat. Nie i  już. Nawet jeżeli mam rację i próbuję forsować swoje stanowisko, okazuje się, że "nie mam szacunku dla starszych". Tak jakby przekraczając magiczną granicę 60 roku życia nagle człowiek stawał się alfą i omegą. Co więcej! Ma prawo zanegować wszystko co zostanie powiedziane przez kogoś, kto im wiekiem nie dorównuje. 

Zdaję sobie sprawę, że starzenie się nie jest ani łatwe ani przyjemne. Pojawiają się ograniczenia zarówno ze strony fizycznej, jak i mentalnej. Człowiek w pewien sposób usztywnia się na wszelkie wpływy z zewnątrz, traci elastyczność myślenia i zyskuje wręcz ośli upór przy swoim. Tylko co tak naprawdę ma do tego szacunek dla starszych?

Najświeższy i najbliższy mi przykład - mieszkam na stancji. Wynajmuję pokój u emerytowanej nauczycielki, a więc płacą za niego moi rodzice, a bezpośrednio robię to ja. Poniekąd wykupiłam przestrzeń u tej kobiety, żeby móc się tu uczyć i mieć po prostu gdzie mieszkać. Wiąże się z tym niezaprzeczalnie prawo do prywatności. A przynajmniej ja tak sądziłam. I rozumiem, że Pani ma tutaj swoje szafy ze swoimi rzeczami. Ale to jej w żaden sposób nie uprawnia do tego, żeby bez mojej wiedzy wchodzić do tego pokoju i ingerować w moją prywatną przestrzeń. Zdarzało się to notorycznie. Jako, że od samego początku byłam przekonana, że jest to sytuacja chwilowa i za trzy miesiące się wyprowadzę, postanowiłam nic z tym nie robić. Znosiłam wszystkie te dziwactwa i jako że nic mi nie zginęło, jakoś przymykałam oko na te wszystkie wycieczki do mojego pokoju i moich rzeczy.

W czwartek nie wytrzymałam. Wyszłam do sklepu po bułki. Nie było mnie 15 min, a Pani wyraźnie zaczekała aż wyjdę i gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, wkroczyła do pokoju buszować sobie po moich rzeczach (pretekstem było wietrzenie szafy). Jako, że przez ostatnie tygodnie stało się normą, że gdy wychodzę na 5 min Pani od razu wpada i kontroluje co się u mnie dzieje, uznałam, że to była kropla, która przelała czarę goryczy i zwyczajnie bardzo stanowczym tonem wyjaśniłam Pani, że to już jest przesada i ma przestać. Mam wrażenie, że i tak byłam bardzo długo cierpliwa. Absolutnie nie rozumiem, czemu Pani jest taka wścibska i tak uwielbia zatruwać mi życie. Wydaje mi się, że zwyczajnie się nudzi.

I jaka była reakcja Pani? Pierwszym argumentem było "Trochę szacunku dla starszych!". Autentycznie opadła mi szczęka. Bo gdzie ja niby wykazałam się brakiem szacunku? Nie było żadnych krzyków, obrażania czy rękoczynów. Jedynie mój stanowczy ton. Wynikało by z tego, że ja z założenia po prostu nie mam prawa nie zgodzić się na jej postępowanie. Nie wolno mi powiedzieć czy w ogóle uznać, że Pani mogłaby coś robić źle. Jest idealna i zawsze postępuje odpowiednio. Potem padł argument, że jak mi się nie podoba to się mogę wyprowadzić i że nic mi tu nie zginie. Oba dla mnie równie jałowe jak ten pierwszy.

To nie jest taka pierwsza sytuacja na przestrzeni ostatniego miesiąca. Mam wrażenie, że wszelkie osoby starsze wychodzą z założenia, że szacunek dla nich oznacza akceptację wszelkich ich zachowań. Jako dwudziestolatka nie mam po prostu prawa nie zgodzić się z tym co mówią czy stwierdzić, że źle postępują. A jeżeli tak robię, to z założenia staję się arogancką smarkulą, która niczego nie wie o życiu i "nie szanuje starszych". Tylko pytanie brzmi, czy metryka daje tym ludziom prawo do nieszanowania nikogo, kto jest młodszy?