Na odporność

W te wakacje miałam to nieszczęście, że moja odporność została zmiażdżona serią antybiotyków. Tak bywa, dlatego postanowiłam trochę wspomóc swój organizm różnymi metodami. Dlatego dzisiaj rano byłam zachwycona widząc, że znalazła się sokowirówka ;)


Rzuciłam się na dwa klasyki i jeden eksperyment.

Przede wszystkim sok jabłkowy. Jak widać mocno ciemniejący a więc ze sporą dawką żelaza. Przy okazji jabłka zawierają niezłą dawkę witaminy C i kwasów owocowych. Do tego sporo błonnika. Poza tym "One apple a day, keeps doctor away" i mam nadzieję, że to się sprawdzi w tym sezonie jesienno zimowym.

Dalej marchewka. Oprócz tego, że poprawi koloryt mojej skóry to jeszcze dostarczy mi dawkę i poprawi mój wzrok, dostarczy mi też witamin z grupy B, które są mi niezbędne przy reakcjach alergicznych mojej skóry.

Na koniec sok z buraka. Zrobiłam go tylko szklankę, ponieważ obawiałam się jego smaku. Nie jestem fanką buraków na co dzień, więc nie chciałam zmarnować warzyw. Jednak okazało się, że surowy burak bije na głowę gotowanego pod względem smaku i sok z buraka pije się z ogromną przyjemnością. Ma przepiękny kolor, dzięki betainie - naturalnemu barwnikowi. Ta sama substancja w znaczący sposób podnosi odporność. Wiążę więc z nią duże nadzieje ;)


W moim wypadku soki są o tyle wartościowe, że jabłka pochodzą z sadu mojej babci a marchewki i buraki z ogrodu moich rodziców. Mam więc gwarancję "czystości" warzyw. Sama je obrałam i przepuściłam przez sokowirówkę. Trochę tylko żałuję, że praktycznie zaraz po zrobieniu trzeba je wypić, bo mają tendencję do szybkiego psucia się.
Oczywiście nie dodawałam do nich cukru. A sok z buraków był tak niesamowicie sycący, że aż nie mogłam w to uwierzyć! Jakbym zjadła spory obiad :)


Pewnie za jakiś czas napiszę jeszcze kilka słów na temat tego, co robię dla swojej odporności :)
Myślę, że temat jest szczególnie interesujący właśnie teraz, kiedy jest dostęp do świeżych warzyw i owoców, a za kilka tygodni zacznie się prawdziwa jesień - mokra, zimna i szarzejąca. Czyli taka jaką uwielbiam ;)

Niebieskie kwiaty

Jestem zdania, że farby do szkła to element obowiązkowego wyposażenia domu. Nigdy tak naprawdę nie wiadomo kiedy najdzie mnie wena, a w łapki wpadnie jakieś szkiełko godne wtórnego wykorzystania :)

Dzisiaj skończyła mi się kawa. Moja ulubiona, więc zrobiło mi się smutno. W pierwszym odruchu chciałam go wyrzucić.


Jednak stwierdziłam, że ten akurat słoiczek ma bardzo interesujący kształt i doskonale nada się na wazonik, którego od dawna mi brakowało do szczęścia :). A więc chwyciłam farbki i pędzelek i do dzieła ;)









Być może wykonanie nie jakieś fenomenalne, ale jak na moje potrzeby wystarczające :)
A tutaj już wazonik w użyciu ;)



Domowy żel do brwi

Jakiś czas temu w Rossmanie wyłowiłam słynny już i szeroko sławiony żel do brwi firmy Delia. No, ale jak zobaczyłam, że za kilka mililitrów mam zapłacić blisko 20 zł (konkretnie chyba 18,99 zł) to stwierdziłam, że sama się tym zajmę.

Początkowo najpierw wypełniałam brwi mieszanką cieni a potem pokrywałam żelem, ale lubiło się to wszystko przemieszczać i rozmazywać. Dlatego stworzyłam sobie z tego jeden kosmetyk ;)
Taki korektor do brwi, to nic innego jak nieco żelu do włosów (w końcu brwi to też włosy) i pigment. Dlatego znalazłam czysty pojemniczek, wsypałam nieco cieni do powiek, które zwykle mieszam podkreślając brwi, dodałam kroplę olejku limonkowego z Alterry (dla odżywienia brwi i nadania im połysku oraz ładnego zapachu) i wypełniłam resztę żelem do włosów z Isany. Wymieszałam i voila!


Jeżeli chodzi o takie ewidentne zalety, to przede wszystkim cena. Bo jak się uprzeć, to wcale nie musimy za nic płacić. Żel do brwi zwykle się jakiś w domu znajdzie, podobnie jak nieużywany cień do powiek, który świetnie się nada do takiego domowego żelu. Olejek nie jest niezbędny, to tylko miły dodatek.


W drugiej kolejności mi bardzo odpowiada to, że sama mogę wymieszać odcień idealny dla moich brwi.  Nie będzie on ani za rudy ani za ciemny, ani za zimny ;)


W internecie nie znalazłam za wiele na temat tego, jak można taki żel wykonać samodzielnie. Jedyne co widziałam to propozycja zmieszania eyelinera z ciemnym podkładem. Sam eyeliner wydał mi się ciekawym pomysłem, dlatego pewnie jeszcze będę kombinowała z nim i żelem.

Może ktoś ma jeszcze jakieś inne propozycje :)?

Delilah

Przyznam że początkowo nie wiązałam wielkich nadziei z jej kawałkami. Zauroczyłam się dopiero chwilkę później. Bo Delilah wymaga dla swoich piosenek chwili uwagi i ciszy. Najlepiej tak cudownie deszczowego i cichego dnia jak dzisiaj. Jednak jak wszystko, ma też swoją ciemną stronę...

Zachwyciły mnie dwie rzeczy, aczkolwiek znajduję jeszcze kilka zalet w jej albumie.
Przede wszystkim głos. Charakterystyczna, delikatnie zachrypnięta, ale bardzo ciepła barwa o dość szerokiej skali od niskich do bardzo wysokich tonów. A przy okazji ta dziewczyna wie, jaki użytek może zrobić ze swojego głosu ;). Bardzo zręcznie nim operuje dostosowując efekty do linii melodycznej i tekstu, nadając wszystkiemu odpowiedni nastrój. Pod tym względem wydaje mi się być najlepsza "Inside my love". Polecam słuchanie jej w dobrych słuchawkach, dość głośno, żeby wychwycić wszystkie niuanse.



Przy okazji można rzucić okiem na interesujący teledysk. Dość zmysłowy, ale nie przesadzony moim zdaniem. Sama piosenka jest przykładem świetnego budowania napięcia w muzyce. Narasta ono bardzo powoli ale zauważalnie.
Wracając do samej Dilalah, wydała właśnie swój pierwszy solowy album From the roots up. Denerwuje mnie to, że jak na razie niewiele o tym albumie wiadomo. Lubię znać historie piosenek, tytułów, tekstów. Pozwala mi to lepiej zrozumieć to co słyszę.

Jeżeli chodzi o drugą zaletę, jest nią zdecydowanie bas. Ja po prostu mam obsesję na punkcie mocnego "dołu" piosenek. Każda, która ma porządnie opracowane niskie tony od razu wędruje na aktualną playlistę.

Podbiła moje serce piosenką I can feel you. Z tej prostej przyczyny, że prócz mocnych basów, uwielbiam naturalne, klasyczne instrumenty (małe zboczenie zawodowe). I nic nie poradzę na to, że słysząc ten głos na tle fortepianu czuję się rozpłynięta ;). Trochę mam tu skojarzenia z Adele, ale bardzo dalekie. I znowu! Nic nie wiem na temat tej piosenki, której tekst jest bardzo intrygujący.



Przy piosence "21" miałam już dużo silniejsze skojarzenia z Adele i jej albumem w tym tytule, aczkolwiek sama piosenka ze względu na tekst jest bardzo depresyjna. Podoba mi się w niej gra basu i zwielokrotnionego głosu Delilah. Owszem, zdaję sobie sprawę, że to wszystko robota dźwiękowców i ich sprzętu w studiu nagrań. Ale kto powiedział, że oni artystami nie są ;)? Ja oceniam efekt, nie środki.

Mam z tym albumem jeden poważny problem - Delilah naczytała się Fifty Shades of Grey i kolejnych części trylogii. Ja właśnie kończę trzeci tom i o czym napiszę pewnie za niedługo, nie cierpię tego światowego bestsellera. Więc kiedy widzę kolejne piosenki, mocno nawiązujące do treści książki ("Go", "So irate", "Disrespect", "Insecure", "Cinnababy"), robi mi się po prostu niedobrze. I psuje mi to cały efekt! Bo nawet piosenki, które nie przejawiają oczywistych konotacji, są dla mnie teraz "skażone".

Na razie słucham sobie trzech kawałków, które najmniej pachną mi Mr. Grey'em. I cały czas się waham - zostawić to z powodu treści czy starać się to zignorować na rzecz wartości estetycznych?

Pożyteczne drobiazgi

Ostatnimi czasy moja pasja względem robienia rzeczy własnoręcznie systematycznie przybiera na sile. Jednak często są to drobiazgi, które nie zasługują na osobnego posta. Dlatego zebrałam sobie trzy i zbiorczo zamierzam je przedstawić ;)

Żeby nie zapominać o kolczykach, które leżą na dnie szufladki, zmontowałam taki oto stojaczek. Szybko i bezproblemowo, a sprawdza się naprawdę świetnie. Już od jakichś 2-3 tygodni. Wszystkie kolczyki mam na wierzchu i nie zapominam o żadnej parze. Niektóre zaczęłam nosić przez to częściej :)


Potem stwierdziłam, że moje wyprawy do drogerii w poszukiwaniu nowych lakierów stają się lekko niebezpieczne i nieekonomiczne. Tak więc kawałek grubszej folii, pisak do płyt i oto mam swój próbnik lakierów do paznokci, taki kieszonkowy idealny do zabierania ze sobą do drogerii :)


Stare płyty CD, trochę pianki do paneli i kawałek materiału. No i mam podstawkę pod kubek ;) Bardzo fajnie się sprawdza, a pianka izoluje temperaturę dzięki czemu żaden mebel ani inna powierzchnia nie zostanie uszkodzona. I jest trochę czyściej ;) 


Niby takie nic w każdym przypadku, a trochę cieszy, trochę ułatwia życie :). Lubię takie drobne rozwiązania. Więc pewnie jeszcze nie raz tu takowe pokażę ;)

Słodkie chwile

Jestem łasuchem i się tego wcale nie wstydzę ;). Zwykle staram się hamować i nie wcinać zbyt wiele słodkości, ale zdarzają się dni takie jak ten, że po prostu nie jestem w stanie sobie odmówić.

Po pierwsze dzisiaj zdradziecki okazał się upał. A po skojarzeniu blendera, mrożonych truskawek, jogurtu naturalnego i odrobiny cukru okazało się, że całkiem niezłe lody mogę sobie sama wyczarować w domu. Przyjemnie mnie ochłodziły wczesnym popołudniem kiedy upał był najbardziej dokuczliwy...


I tak jakoś przetrwałam do wieczora, kiedy to naszło mnie na coś bardziej konkretnie słodkiego. Ochota wyraźnie oscylowała wokół czegoś prostego i szybkiego. Tak więc padło na kokosanki. 


Wystarczyło ubić dwa białka na sztywno, dodać 25 g mąki i 100 g cukru, wymieszać, dodać 150 g wiórków kokosowych, kilka kropli aromatu waniliowego, łyżką na blachę i na 20 minut do rozgrzanego na 180 stopni piekarnika. A potem już tylko jeść... 


Uwielbiam ich zapach, jak z resztą i samego kokosa. Mam ostatnio jakąś kokosową obsesję. No i są niesamowicie delikatne. A wystarczą dwie średniej wielkości żeby się zaspokoić, wiec zostanie mi pewnie jeszcze na jeden dzień, może dwa ;)


Lubię kontrast złotej, chrupiącej, skarmelizowanej skórki z białym, puszystym wnętrzem ;)
A skoro już zużyłam białka, czekając na upieczenie się kokosanek, zajęłam się też żółtkami. Trochę cukru, kakao, mikser...


Chyba tylko chwile z moim M. są słodsze niż wszystko powyższe ;)

Historia rogalika

Nic nie poradzę na to, że tak już mam - fascynują mnie historię rzeczy błahych i codziennych. W tym wypadku, piekąc dzisiaj po południu rogaliki z mamą zaczęłam się zastanawiać nad historią rogalika.

Pierwsze wzmianki o czymś co mogło być prototypem znanych nam dzisiaj rogalików pochodzą z głębokiego, pogańskiego średniowiecza, gdy to plemiona słowiańskie wypiekały nadziewane bułeczki, zawijając ciasto w kształt wolego rogu, co dość mocno przypomina rogalika.
Potem rogale płynnie wkroczyły w średniowiecze mniej ciemne, bo opromienione blaskiem chrześcijaństwa i rozsiadły się na stołach ucztujących rycerzy. Konkretnie, to szybciutko podrzucono je św. Marcinowi i zamiast wolich rogów zinterpretowano jako porzuconą podkowę. Oczywiście mowa tu cały czas o wypiekach produkowanych na zakwasie, ponieważ większość pieczywa z tego obszaru Europy ma to do siebie, że wyrasta.
Następnie rogalik się rozleniwił i aż do bitwy pod Wiedniem nie wychylał się zbytnio. W końcu w 1683 roku wziął się w garść i dopasował do panującego klimatu politycznego. Mianowicie, wygodny jest jego kształt, który przypomina księżyc i stał się doskonałą pamiątką zwycięstwa nad turkami. Doskonale spisał się również jako dodatek do debiutującej na salonach tureckiej kawy, którą sprytny szpieg Jerzy Kulczycki osłodził miodem i okrasił śmietaną, żeby się europejczykom nie kojarzyła tak bardzo z szatanem, heretykami i Turcją. W związku z tą historią serdecznie polecam artykuł Juliusza Sabaka, z września zeszłego roku, na temat bitwy pod Wiedniem w 1683 r., do przeczytania tutaj.


Inna wersja wydarzeń mówi, że owszem, rogaliki stały się popularne w czasie po zakończonym oblężeniu Wiednia, jednakże są wynalazkiem... węgierskim. Jak by jednak nie było, swoją szybką karierę rogalik rozpoczął w drugiej połowie XVII wieku.
Tak bardzo się wiedeń rozsmakował w kawie i rogalikach, że zrobił z tego zestawu swój towar eksportowy. I tak oto kawiarnie w stylu wiedeńskim rozpełzły się po Europie. Jedną z nich założył w Paryżu August Zang i w przeobraził znane nam rogaliki w croissanty, okraszając je jednocześnie francuską nazwą. Jego przepis datowany jest na 1839 rok.



Średniowiecze lubi wracać jak czkawka i odbijać się po Europie. Dlatego też w 1891 r. w Poznaniu znowu wywleczono z zaświatów św. Marcina i jego nieszczęsną zgubioną przez konia (wredna szkapa!) podkowę. Zwyczajem janosikowym - bogatsi rogale zaczęli kupować, a biedniejsi dostawać od cukierników za darmo. Rogal Marciński przetrwał do dzisiaj, a ten typ jest bardzo specyficzny - z ciasta francuskiego, z precyzyjnie określoną recepturą na nadzienie na bazie białego maku.


Współcześnie znanych jest mnóstwo różnych przepisów na rogale i stosuje się dowolne receptury i nadzienia. Ja chyba najbardziej lubię te lukrowane, ze śliwkowymi powidłami. Dokładnie tak jak na zdjęciach ;)

L'Oreal w akcji

Zdecydowanie nie jestem jakoś specjalnie uzdolniona w dziedzinie makijażu. Jednak tak jestem nakręcona otrzymanymi cieniami, że zdecydowałam się pokazać jaki robię z nich użytek. 

Oprócz paletki L'Oreal Star Secret Quad Pro Green Eyes nr 319, użyłam paletki Sleek Au Naturel, eyelinerów Wibo granatowego i brązowego oraz tuszy do rzęs Rubens Millenium w kolorach saphire i brown.


Pierwsza wersja kolorystyczna zdecydowanie dla zielonych oczu, z użyciem wszystkich cieni z paletki L'Oreal. Jako cienia bazowego (jak zawsze zresztą) używałam Cappucino. Na zdjęciu tego nie widać, ale zobaczyłam już dno w tym cieniu, co mnie bardzo smuci. Co do L'Oreal - cień nr 3 położyłam w zewnętrznym kąciku i wyciągnęłam aż ponad załamanie powieki (przy tak mocno opadającej powiece jak moja to konieczność!). Cień nr 2 powędrował na sam środek górnej powieki oraz na dolną. Cień nr 1 wylądował w wewnętrznym kąciku. Eyeliner i rzęsy w brązie :)
Muszę przyznać, że bardzo mi się podoba ta paletka w zestawieniu z moją zieloną tęczówką ;)




Druga wersja już raczej dla oczu niebieskich czy brązowych, ale ja po prostu mam jakąś obsesję na punkcie jaskrawych błękitów! Mimo, że nie powalają przy zielonej tęczówce. W każdym razie - w załamaniu zmieszane cienie nr 2 z Quad Pro oraz Bark z Au Naturel. Na środek Cappucino, a w kącik i pod łuk brwiowy Nougat. Na dolnej powiece ponownie nr 2, nakładany na mokro. Tym razem, jak widać, eyeliner i tusz niebieskie :)




Podobają mi się cienie Quad Pro, ponieważ mimo delikatnego połysku nie są nachalne i ładnie łączą się z matami. Mają całkiem przyzwoitą trwałość. Nie sprawiają też większych problemów przy rozcieraniu co BARDZO cenię. Nie lubię kiedy trzeba się mocno namachać pędzlem żeby osiągnąć przyzwoity efekt. 
Jak widać, wybitną artystką nie jestem, ale myślę, że poglądowo ten post spełnia swoje zadanie ;)


Ślepej kurze ziarno

Po raz kolejny tego lata udało mi się załapać trochę szczęścia i wygrać w rozdaniu, tym razem zorganizowanym przez TheOleskaa przy współpracy ze sklepem Kosmetyki z Ameryki:


Szczerze mówiąc, byłam BARDZO zaskoczona, ponieważ tym razem nie było to tylko losowanie, ponieważ TheOleskaa napisała w warunkach rozdania, że wybierze komentarze, które najbardziej jej się podobają! Tak więc wpisując swój już w ogóle straciłam nadzieję. Co dokładnie napisałam ja i inne wygrywające osoby, można przeczytać tutaj.

W moje łapki wpadła paletka trzech cieni L'Oreal Star Secret Quad Pro Green Eyes nr. 319. Ta seria jest wzorowana na słynnych kobietach i akurat ta wersja kolorystyczna ma być zainspirowana  Ayshawaryą Rai.
A tak wygląda rzeczona nagroda:


Jak widać, moja wersja jest troszeczkę inna od tej w filmiku. U mnie nie ma cienia w roli rozświetlacza. Nie ubolewam specjalnie nad tym faktem, biorąc pod uwagę opinię TheOleski wyrażoną w filmiku ;). Cieszą mnie również aplikatory, szczególnie ten w kształcie ściętego pędzelka. Baaardzo wygodne :)


Drogeria Kosmetyki z Ameryki dorzuciła również bon na darmową przesyłkę przy zakupach powyżej 100 zł. Sama co prawda pewnie za tyle nie zamówię, ale myślę, że zaproponuję znajomym dziewczynom zbiorowe zakupy ;)


Wygrałam w momencie, gdy wszystko dookoła się waliło i była to pierwsza rzecz, która rozjaśniła trochę mój tydzień. Bardzo dziękuję zarówno TheOlesce jak i Kosmetykom z Ameryki :)
A jutro postaram się pokazać, jak wykorzystałam tą paletkę ;)

Koronek ciąg dalszy

Koronki mają to do siebie ostatnio, że urzekają mnie ;). Tym razem wykorzystałam krążący po sieci pomysł na koronkową opaskę do włosów.

Wykonanie jest bardzo proste i bardzo tanie, a bardzo efektowne. Poniżej wstawiam tutorial (chociaż i bez niego łatwo wymyślić jak to zrobić) oraz propozycję wykorzystania tego patentu w wersji ślubnej, na trzy paski. Ja jednak zdecydowałam się tylko na dwa. Metr bawełnianej, kremowej koronki kosztował mnie w pasmanterii 3 zł i powinien wystarczyć, zależnie od obwodu głowy.

 

A oto efekty mojej zabawy :)



Jakoś taki delikatnie "romantyzujący styl", jak ja to nazywam, stal mi się bliski :)

Mobilna koronka

Pokrywa mojego Samsunga Wave 533 była już bardzo porysowana i zniszczona. A dzisiaj przed sam nos wepchnęło mi się dość urocze rozwiązanie, przy jednoczesnym urozmaiceniu wyglądu ;)


Wystarczyło trochę taśmy izolacyjnej i kawałek koronki. Trzeba pamiętać, żeby nie pozaklejać wszelkich otworów, które prócz funkcji typu głośnik/mikrofon zapewniają też cyrkulację powietrza wewnątrz :). 


A tak wyglądała moja inspiracja wypatrzona na Stylowi.pl (portal ostatnio obsesyjnie przeze mnie odwiedzany; po prawej odnośnik do mojego profilu).


Jak widać perełki i róż sobie odpuściłam, a postawiłam zdecydowanie na koronkę.





Ze starych spodni

Potrzeba organizacji swojego życia i porządkowania go zawsze była we mnie silna. Z kolei dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem napiętego oczekiwania i stresu - warunki doskonałe do zajęcia rąk jakimiś robótkami ręcznymi. A poniżej efekty ;)


Wykorzystałam stare spodnie (w tym również te nienoszone przez brata), jak widać sporo guzików i mnóstwo czasu. Okładka ma wymienny wkład w postaci zeszytu A4. Wnętrze ma kieszonki dopasowane do moich potrzeb: na spinacze, wsuwki, samoprzylepne karteczki, wizytówki i przybory do pisania. Tył będzie służył do wsuwania tam luźno fruwających kartek. Dlatego też koronkowa lamówka z tyłu jest elastyczna. Jednocześnie zabezpieczeniem przed wysypaniem się całego tego dobytku są dwa paski zapinane na guziki.


Oczywiście zeszycik podpisany ;) Mam nadzieję, że w praktyce również dobrze mi będzie służył. Na razie cieszy moje oko :)