Eko-logio-nomia

Nie jestem żadnym eko-świrem. Nie przywiązuję się do drzew, nie zbieram podpisów w inicjatywach o nietestowanie na zwierzętach, nie jestem wegetarianką. Po prostu obserwując rzeczywistość, doszłam do wniosku, że ekologia jest ekonomiczna.

W styczniu miną trzy lata odkąd wyprowadziłam się z rodziną poza miasto. I jasnym jest dla mnie że tu, na obrzeżach miasta, dużo łatwiej jest o ekologię. Ku mojemu zaskoczeniu, chyba dla niewielu ludzi jest to jasne.
W każdym razie - mamy kryzys. Moi rodzice doszli do wniosku, że czas zacząć oszczędzać... na śmieciach :). Bo po co płacić za większy kosz do wywożenia, skoro można zapłacić za najmniejszy? Tylko co z pozostałymi śmieciami? Zamierzam szybko pokazać w czym rzecz.

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych pokazywanie koszy i segregatorów może być dziwne czy obrzydliwe, ale ja nikogo do dalszego czytania nie zmuszam ;). Dlatego proszę o otwartość i zrozumienie przesłania. Zdjęcia mają tylko za zadanie zilustrować to o czym chcę napisać. Jednocześnie, doskonale wiem, że to co opiszę nie ma racji bytu w mieście czy w bloku. Mieszkałam na blokowisku 17 lat i wszelkie idee ekonomicznej ekologii są możliwe dopiero teraz, po wyprowadzce.

W takim przeciętnym, czteroosobowym gospodarstwie domowym produkuje się naprawdę sporo śmieci. Część z nich to oczywiście rzeczy jednorazowe, niezdatne już potem nikomu do niczego. One powędrują na wysypisko śmieci. Ale znakomita większość naszej domowej "produkcji" świetnie sobie poradzi w swoim drugim życiu ;). Po lewej taki drobny schemat obrazujący jak mniej więcej wygląda skład takiego domowego worka ze śmieciami.
Wracając do oszczędności moich rodziców - wymagało to stworzenia pewnego systemu, żeby już na etapie "produkcji" śmiecia wyznaczać mu dalszą trasę i od razu segregować śmieci na poziomie domu. Na pierwszy ogień poszły odpady biodegradowalne. W kącie ogrodu, za drzewkiem utworzony został kompost. Dla tych którzy nie kojarzą pojęcia: wędrują tam wszystkie odpady biologiczne, resztki jedzenia, odpady z warzyw, skorupki od jajek, kostki od kurczaka i zepsuta zupa sprzed tygodnia. To wszystko sobie tam razem zostaje. Co jakiś czas zostaje zasypane ziemią, można podsypać wapnem żeby się lepiej rozkładało. I to sobie gnije, tworzy ważną dla gleby próchnicę i po jakimś czasie mamy świetny nawóz do ogródka, z którego moi rodzice korzystają.
Jednocześnie, na blacie przy zlewie, na zielonych kafelkach, zagościł zielony garnek z zielonym wieczkiem. Tak więc gotując sobie w kuchni wszystkie resztki wędrują tam, a potem (najczęściej za pomocą mojego brata ;) na kompost w ogrodzie.
A tu już pod zlewem :) Dwa kosze do których wędrują folie, plastiki i rzeczy nie do przetworzenia w domu (po lewej) oraz papier i wszystko co da się w najbliższej przyszłości spalić w kominku (po prawej). Bardzo wygodna sprawa, wszystko pod ręką i nigdy nie brakuje rozpałki :)






No przyznaję, że to niesamowicie wygodne mieć po drugiej stronie ulicy segregatory do surowców wtórnych ;). Aczkolwiek z tego co widzę, ludzie wożą tu śmieci z całego osiedla. W każdym razie, plastik, szkło białe i kolorowe zostają wyniesione tutaj.
Zwracam uwagę, żeby w miarę możliwości odkręcać zakrętki od butelek. Dlaczego? Ponieważ gdy przyjeżdżają one do sortowni, są wrzucane do takiej wielkiej maszyny która ściska je w takie wielkie kostki. I wtedy te korki zostają pod wpływem ciśnienia wystrzelone z ogromną siłą i prędkością co jest niebezpieczne dla pracowników.
Oczywiście lepiej jest pozgniatać butelki, wtedy zajmą mniej miejsca i więcej ich wejdzie do kosza ;)
Poza tym, moja mama zawsze zwraca uwagę na to, żeby słoiki czy butelki szklane przepłukać i odkleić etykietki, zanim powędrują do recyklingu. Podejrzewam, że chodzi o zanieczyszczenie procesu przetapiania tego szkła :)



Lubię w tej segregacji śmieci to, że łączy coś dobrego i pożytecznego dla natury z prostą oszczędnością. Chyba taka bardziej praktyczna strona ekologii jest w stanie przemówić do większej ilości ludzi niż taka ideologiczna, dla samej racji :)